
W "Branded to Kill" spotykają się ze sobą dwie filmowe konwencje popularne w japońskim kinie lat 60-tych; ta związana ze słynną wytwórnią Nikkatsu - czysto gatunkowa, czerpiąca z klasycznego amerykańskiego kina gatunków (głównie noir), i ta nowofalowa, z definicji rozbijająca gatunkowe schematy. Obie – na równych prawach – współtworzą film, w którym przerysowany już na starcie fabuła wraz z rozwojem akcji doprowadzona zostaje do skrajności, tak na poziomie narracji, jak w sposobie przedstawiania akcji i bohaterów. Wszystko jest tu czymś więcej i czymś mniej jednocześnie. Mniej, bo fabuły nie ma zbyt wiele - ograniczona do gatunkowych klisz jest pretekstem do wprowadzenia kilku typowych dla gatunku postaci, rozwiązań, a także charakterystycznej dla kina noir amoralnej, a w tym przypadku wręcz nihilistycznej wizji świata przedstawionego. Więcej, bo niemal każdy z elementów filmu ulega tu sięgającemu absurdu wyolbrzymieniu, które w konsekwencji sprawia takie wrażenie, jakby Suzuki nie tyle opowiadał nietypową gangsterską balladę, co ją, w jakimś celu, w nierzadko fascynujący sposób - przedrzeźniał.
Obecne w "Branded to Kill" sceny akcji w swojej efektownej naiwności mają coś z dziecięcej zabawy w strzelanego, a główna kobieca bohaterka (której pojawieniu się na ekranie zawsze towarzyszą strumienie lejącej się wody – czy to za sprawą deszcze, czy np. miejskiej fontanny) bardziej niż realną postacią jest doprowadzonym do skrajności fantazmatem femme fatale. Szczytem przerysowania i absurdu są jednak w filmie Suzukiego aż zdumiewająco niekonwencjonalne konfrontacje Hanady z jego głównym rywalem.
Decydując się na subiektywną, zachwianą, a dzięki nowofalowym środkom wyrazu psychodeliczną (może również surrealistyczną) narrację - nie odgradzając szaleństwa Hanady od świata, do którego jest przypisany, Suzuki zrobił film tyleż o rozpadzie osobowości tego konkretnego, pojedynczego bohatera, co – poprzez parodystyczne wyolbrzymienie - poddał krytycznemu rozkładowi cały dość ogólnie rozumiany gatunek sensacyjnego (męskiego) kina. Z jego pokazem póz, siły i nieodzownego dążenia do ostatecznej wygranej, zupełnie poważnie dowodząc, że za wszystkim tym nie kryje się ostatecznie nic więcej, niż tylko wrodzona zwierzęca agresja i pustka - wcale nie zabawny absurd.
Ubóstwiam Branded to Kill, chyba najbardziej zrypany film Sejuna S.
OdpowiedzUsuńTokyo Drifter jest właściwie tak samo porypany i znakomity w rozsadzaniu konwencji. A może jeszcze bardziej radykalny, awangardowy w reżyserii? Trudno stwierdzić.
OdpowiedzUsuńNie widziałem jeszcze "Tokyo Drifter". Wkrótce to zmienię.
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że bardzo mnie zaskoczyłeś swoją sympatią dla tego filmu:) Miejscami to jest ultra-godardowskie (formalnie).
OdpowiedzUsuńNo właśnie - formalnie. A raczej nie zdarza mi się nie lubić twórczości konkretnego reżysera wyłącznie za formę (i odwrotnie - cenić wyłącznie za). Od strony (znakomitego) montażu "Branded to Kill" niejednokrotnie wprawiał mnie w zdumienie - tak podczas pierwszego jak i drugiego seansu. Podobnie jak np. takie nowofalowe arcydzieło jak "Palacz zwłok" Herza (którego formę również porównywano do kina Godarda), a który nie od dziś figuruje gdzieś tam na liście moich ulubionych filmów ever.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, niechęć do Godarda - a konkretniej do poznawania kina Godarda - bierze się u mnie z kilku zaledwie tytułów, które - pomijając "Do utraty tchu" - albo pozostawiły mnie obojętnym ("Żyć własnym życiem", "Kobieta jest kobietą") albo obojętnym i wymęczonym ("Alphaville"). To mało i w sumie niezbyt pewnie się czuję zabierając głos w jego sprawie. Mam kompleks. Kiedyś się przemogę i zacznę go oglądać.