niedziela, 16 października 2011

Love Exposure, reż. Shion Sono (2008)

Zrealizowany z ogromną twórczą swobodą, bez zahamowań, 4-godzinny film Shiona Sono, w swoim ekscentryzmie przywodzi na myśl kilka innych japońskich dziwactw, w rodzaju choćby tych reżyserowanych przez Katsuhito Ishiiego (Funky Forest: the First Contact, 2005), Gena Sekiguchiego (Survive Style 5+, 2004) czy Tetsuyę Nakashimę (Memories of Matsuko, 2006), ale na półce postawiłbym go przy "Southland Tales" Richarda Kelly'ego z 2006. Obok wspomnianego to może jedyny powstały w ostatnich latach film, który łącząc w sobie na tak wielką skalę campowe z poważnym, niskie z wysokim, jest przy tym przykładem od początku do końca spełnionego filmu autorskiego. Osobnego, niepokornego, ale też bardzo mądrego w swoim formalnym i fabularnym - często przezabawnym, innym razem bardzo wzruszającym - szaleństwie.

Na poziomie duchowym czy może raczej - mentalnym kluczowym elementem świata przedstawionego jest tu chrześcijaństwo, w którym interesuje Sono przede wszystkim obca japońskiej tradycji koncepcja grzechu, przypisanej człowiekowi nieczystości, co w "Love Exposure" już w pierwszych kilkunastu minutach zostaje w przewrotny i krytyczny sposób odwrócone (założenie, że człowiek jest istotą grzeszną niejako przez samo swoje istnienie nakłania, prowokuje do grzechu). Ale to temat przewijający się przez cały film, jego punkt wyjścia i źródło dramaturgi: niepięcie między tym, co czyste a nieczyste, między tzw. świętością a tzw. perwersją, Bogiem a podbrzuszem.

Przy tak zarysowanym konflikcie oczywiście nietrudno zgadnąć, po której stronie jest ten akurat reżyser. W twórczości Shiona Sono (co do którego nie mam wątpliwości, że jest obecnie najciekawszym - obok Hirokazu Koreedy - współczesnym japońskim reżyserem) perwersyjność nie jest celem samym w sobie, ale jest zawsze - albo prawie zawsze - podszyta nieco libertyńską z ducha ideą. W jednym z jego wcześniejszych filmów, tym bodajże najmocniej skrzywionym moralnie, ale też w największym stopniu autotematycznym "Strange Circus" z 2005, perwersję, również horror, grozę, ukazywał Sono jako element karnawałowej zabawy; coś, co przez sam fakt bycia zobrazowanym – i jako takie symbolicznie przeżytym - prowadziło do swego rodzaju katharsis, oswajania tego, co wypaczone. Tu jest przynajmniej po części - bo na innym, normalniejszym, lżejszym i już niesymbolicznym poziomie - podobnie. "Love Exposure" jest wyzwalająco bezpruderyjnym (ale w żadnym razie amoralnym, ani nawet antychrześcijańskim) filmem o dążeniu do wolności - od przez innych narzuconych, a tłamszących norm, cielesnych kompleksów, pruderii i wstydu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz