Bardzo klasyczny fabularnie melodramat o czystym, niespełnionym i ostatecznie tragicznie zakończonym uczuciu. 73-letni Masao (w tej roli Chishu Ryu, etatowy odtwórca ról ojców w filmach Ozu) wracając po wielu latach do miejsca, w którym się wychował, wspomina swoją pierwszą miłość i bliską przyjaciółkę Tamiko, z którą związek uniemożliwiony został – przede wszystkim ze względu na wiek dziewczyny, odrobinę starszej od Masao - przez ich rodziny i oportunistycznie tradycyjną wiejską społeczność.
"She Was Like a Wild Chrysanthemum" dużo traci w boleśnie konwencjonalnym finale, gdy melodramatyczny szablon zdecydowanie górować zaczyna nad prostotą historii i jej bohaterów, przez co ci ostatni wydają się być ostatecznie potraktowani dość mechanicznie, pretekstowo. Ale cała wcześniejsza cześć filmu, pozbawiona emocjonalnych fajerwerków, w której na dobrą sprawę nie dzieje się nic, poza spokojnie płynącym, razem spędzanym czasem - jest magiczna. Stanowiąca tu zdecydowaną większość warstwa retrospektywna ujęta jest w spowitą mgiełką wizualną klamrę przywodzącą na myśl stare fotografie, zaś narracja bohatera ograniczona zostaje wyłącznie do krótkich, bardzo w swojej formie haikowych, poetyckich zdań/refleksji na temat przemijania. Te proste, nawet naiwne środku wyrazu łatwo mogłyby zepchnąć całość w kicz, ale tu, w połączeniu ze znakomitą, bardzo subtelną muzyką Chujiego Kinoshity i wspomnianym (jw. nie do końca utrzymanym) umiarem sprawiają, ze do mniej więcej 70 minuty film ściska w gardle.
Jego właściwa akcja rozgrywa się na przełomie XIX i XX wieku, ale o tym informuje przede wszystkim rok produkcji i wiek już dorosłego bohatera. Reżysera wyraźnie nie interesuje jakikolwiek czasowy czy też historyczny konkret. Przeszłość ukazuje wyłącznie jako coś odtwarzanego przez wspomnienie. Ożywiając ją w ten sposób – który ani na moment nie pozwala zapomnieć, że tego, co wspominane już nie ma - Kinoshita dociera w niełatwe do sprecyzowania - głębiej, gdzieś pod sentymentalną powierzchnię podobnych historii o niegdysiejszej, utraconej niewinności. Jego film jest bardzo uniwersalny, ale również w niewymuszony sposób poetycki. Jako taki też – wychodzi poza siebie. Przebijające z "She Was Like a Wild Chrysanthemum" wrażenie ulotności jest tym bardziej silne (a może tak silne), że występuje również na poza-fabularnym poziomie. Co wbrew pozorom wcale nie częste w przypadku wiekowego kina, ten stary zapomniany melodramat oglądany po latach, sprawia wrażenie, jakby był dokładnie tym samym o czym opowiada - żywą fotografią minionego, w której kruchość i chwilowość wykreowanych postaci, dziś, w nie mniejszym stopniu jest też opowieścią o ich konkretnych, prawdziwych, odtwórcach i czasie, w którym żyli.
"She Was Like a Wild Chrysanthemum" dużo traci w boleśnie konwencjonalnym finale, gdy melodramatyczny szablon zdecydowanie górować zaczyna nad prostotą historii i jej bohaterów, przez co ci ostatni wydają się być ostatecznie potraktowani dość mechanicznie, pretekstowo. Ale cała wcześniejsza cześć filmu, pozbawiona emocjonalnych fajerwerków, w której na dobrą sprawę nie dzieje się nic, poza spokojnie płynącym, razem spędzanym czasem - jest magiczna. Stanowiąca tu zdecydowaną większość warstwa retrospektywna ujęta jest w spowitą mgiełką wizualną klamrę przywodzącą na myśl stare fotografie, zaś narracja bohatera ograniczona zostaje wyłącznie do krótkich, bardzo w swojej formie haikowych, poetyckich zdań/refleksji na temat przemijania. Te proste, nawet naiwne środku wyrazu łatwo mogłyby zepchnąć całość w kicz, ale tu, w połączeniu ze znakomitą, bardzo subtelną muzyką Chujiego Kinoshity i wspomnianym (jw. nie do końca utrzymanym) umiarem sprawiają, ze do mniej więcej 70 minuty film ściska w gardle.
Jego właściwa akcja rozgrywa się na przełomie XIX i XX wieku, ale o tym informuje przede wszystkim rok produkcji i wiek już dorosłego bohatera. Reżysera wyraźnie nie interesuje jakikolwiek czasowy czy też historyczny konkret. Przeszłość ukazuje wyłącznie jako coś odtwarzanego przez wspomnienie. Ożywiając ją w ten sposób – który ani na moment nie pozwala zapomnieć, że tego, co wspominane już nie ma - Kinoshita dociera w niełatwe do sprecyzowania - głębiej, gdzieś pod sentymentalną powierzchnię podobnych historii o niegdysiejszej, utraconej niewinności. Jego film jest bardzo uniwersalny, ale również w niewymuszony sposób poetycki. Jako taki też – wychodzi poza siebie. Przebijające z "She Was Like a Wild Chrysanthemum" wrażenie ulotności jest tym bardziej silne (a może tak silne), że występuje również na poza-fabularnym poziomie. Co wbrew pozorom wcale nie częste w przypadku wiekowego kina, ten stary zapomniany melodramat oglądany po latach, sprawia wrażenie, jakby był dokładnie tym samym o czym opowiada - żywą fotografią minionego, w której kruchość i chwilowość wykreowanych postaci, dziś, w nie mniejszym stopniu jest też opowieścią o ich konkretnych, prawdziwych, odtwórcach i czasie, w którym żyli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz