Osadzona w realiach średniowiecznej Japonii zdumiewająca - zahaczająca o wybitność - adaptacja wielokrotnie filmowanej powieści Emily Bronte, którą Yoshida czyta tak jakby miał do czynienia z zaginionym dziełem Szekspira, i którą następnie przekształca na ekranie w coś, co wygląda jak rdzennie japońska opowieść. Zachowana w swoim ogólnym zarysie oryginalna historia łączy się z tu japońską tradycją na kilku poziomach: historycznym, mitologicznym (folklorystycznym) i stylistycznym. Czysto filmowy, widowiskowy rozmach idzie w parze z najdrobniejszym detalu dopieszczoną teatralną inscenizacją, ale też (również z japońskiego teatru się wywodzącą) aktorską ekspresją - tak w geście, jak i w mowie. Całość opowiedziana jest jak ze śmiertelną powagą traktowany, wciąż żywy mit, w którym właściwy dla powieści temat miłości przeklętej, większej od bohaterów, doprowadzony zostaje do maksimum.
Jak w greckiej tragedii nie tylko pożądanie, ale też los i trwoga pisane są tu wielką literą. Bohaterowie, z których żadne nie wzbudza sympatii, nie tylko wierzą w mitologiczny porządek z jego przesądami i klątwami, ale zdają się wprost z niego wywodzić. Są trochę jak półbogowie i jak półbogowie kochają i cierpią. Japoński Heathcliff, tu – Onimaru, jest kimś na pograniczu człowieka i demona, przy czym tym, co w największej mierze decyduje o jego demonicznej stronie jest uczucie, jednakowo wielkie, co przeklęte, jako takie wciąż bardzo romantyczne, tyle że w mrocznym spektaklu Yoshidy tego romantyzmu/tej miłości nic nie zatrzymuje, określenie "miłość przeklęta" nie tylko dobrze brzmi, ale też ma swój ciężar (jest w niej miejsce i na nekrofilię, i na motywy kazirodcze...). Fascynujące historia znajduje tu równie fascynujące tło: ukazywane zwykle w szerokich planach wzgórza są raczej spalone niż wichrowe, opustoszałe, pełne dymu i popiołu, wydają się nie mniej potępione niż ich mieszkańcy, co znakomity japoński operator Jun'ichirô Hayashi (odpowiedzialny między innymi za apokaliptyczne obrazy "Pulsu" Kiyoshiego Kurosawy) filmuje we właściwy sobie jednocześnie piękny i bardzo posępny sposób.
Jak w greckiej tragedii nie tylko pożądanie, ale też los i trwoga pisane są tu wielką literą. Bohaterowie, z których żadne nie wzbudza sympatii, nie tylko wierzą w mitologiczny porządek z jego przesądami i klątwami, ale zdają się wprost z niego wywodzić. Są trochę jak półbogowie i jak półbogowie kochają i cierpią. Japoński Heathcliff, tu – Onimaru, jest kimś na pograniczu człowieka i demona, przy czym tym, co w największej mierze decyduje o jego demonicznej stronie jest uczucie, jednakowo wielkie, co przeklęte, jako takie wciąż bardzo romantyczne, tyle że w mrocznym spektaklu Yoshidy tego romantyzmu/tej miłości nic nie zatrzymuje, określenie "miłość przeklęta" nie tylko dobrze brzmi, ale też ma swój ciężar (jest w niej miejsce i na nekrofilię, i na motywy kazirodcze...). Fascynujące historia znajduje tu równie fascynujące tło: ukazywane zwykle w szerokich planach wzgórza są raczej spalone niż wichrowe, opustoszałe, pełne dymu i popiołu, wydają się nie mniej potępione niż ich mieszkańcy, co znakomity japoński operator Jun'ichirô Hayashi (odpowiedzialny między innymi za apokaliptyczne obrazy "Pulsu" Kiyoshiego Kurosawy) filmuje we właściwy sobie jednocześnie piękny i bardzo posępny sposób.
Wow, nie wiedziałem o istnieniu tego filmu. Już wiem, co muszę zobaczyć na dniach.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że się spodoba.
OdpowiedzUsuń