poniedziałek, 21 listopada 2011

Mini-recenzje. Film-noir (2)

Sokół maltański, reż. John Huston (1941)

Jakkolwiek trudno nie doceniać "Sokoła maltańskiego" za prekursorską rolę, jaką odegrał w swoim gatunku, nie pokochałem tego filmu już wówczas, gdy lata temu widziałem go po raz pierwszy, i kolejny seans niewiele zmienił. Lekko głupawa historia, w swojej prostocie i przejaskrawieniu przypomina mało wyrafinowany komiks, ekranowy Sam Spade nie ma do zaoferowania nic poza szpanerską nonszalancją, którą zresztą obnosi się bez umiaru, przez co przestaję go lubić po jakichś 15 minutach seansu, ale tym co zgrzyta najbardziej jest grana przez Mary Astor główna postać kobieca. Teoretycznie rzecz biorąc powinna mieć w sobie jakąś zmysłowość i tajemniczość, ale do zaoferowania ma wyłącznie fałsz+niezgrabność, których rozmiary (gigantyczne) czynią z niej – nie przesadzając - najbardziej pokraczną femme fatale w historii gatunku. Jej kolejne podejścia, w których okłamuje, usiłuje zwodzić granego rzez Bogarta bohatera zostają przez tego drugiego natychmiast rozpoznane i odpowiednio szyderczo spuentowane, co biorą pod uwagę częstotliwość ich pojawiania się i niewątpliwą uciechę, jaką czerpią z nich twórcy (ale też uwzględniając inną kobiecą bohaterkę, żonę partnera Spade'a, będącą jeszcze bardziej karykaturalną idiotką niż wyżej wspomniana) sprawia, że jest "Sokół maltański" filmem, który w swoim mizoginizmie - kluczowym dla noir i niekoniecznie będącym jego wadą - przekracza tę granicę, za którą to już nie jest fajne.


Gilda, reż. Charles Vidor (1946)

Z popularnością "Gildy" poniekąd odwrotnie niż z popularnością "Sokoła maltańskiego". O ile sława tego drugiego celuje w (niemal?) arcydzieło, do czego - przynajmniej w moim rankingu - trochę mu jednak brakuje, o tyle plakatowa sława "Gildy", przy okazji której zwykle nie wychodzi się poza Ritę Hayworth seksownie ściągającą rękawiczkę, nieco umniejsza, - trywializuje rzeczywistą wartość filmu Charlesa Vidora. "Gilda" to trochę taka Casablanca 2 - podobne jest tu i tło, i uczuciowy trójkąt i parę zwrotów akcji – tyle, że w wersji dla dorosłych. Obyczajowo bardzo odważny (wciąż!), nafaszerowany pikantnymi podtekstami, zblazowany noirowy melodramat, z błyskotliwe napisaną parą głównych bohaterów, którzy w swoich amoralnych, ale niekierowanych wyłącznie na krzywdzenie siebie nawzajem, a przez to nieco sadomasochistycznych działaniach, są jednoczenie zepsuci i rozczulający. Od początku do końca; bardzo zresztą przewrotnego, będącego zupełnym przeciwieństwem finału, który twórcy zwodniczo sugerują przez całą wcześniejszą akcję filmu.


Pickup on South Street, reż. Samuel Fuller (1953)

Raczej nietypowo jak na klasyczny noir źródłem zła nie jest u Fullera zdemoralizowana miejska rzeczywistość, ale amerykańscy zdrajcy. Miejska rzeczywistość sama w sobie wciąż jest zdemoralizowana: bohater to cyniczny cwaniak myślący wyłącznie o własnym interesie, pięknej kobiecie raczej nie należy ufać, a najsympatyczniejsza postać filmu dorabia na boku donosząc policji na drobnych przestępców, z którymi się przyjaźni. Wszystko to jednak jest swojskie i zostaje pozytywnie przekroczone w obliczu zagrożenia płynącego od wroga z zewnątrz, zza żelaznej kurtyny. Nawet jeśli powyższe nie brzmi zbyt zachęcająco - bardzo lubię ten film. Rozgrywający się w ciągu jednej doby ma tempo, ma jakichś bohaterów, i w gruncie rzeczy jest wolny od patetycznego, patriotycznego zacięcia. Ale też szpiegowski wątek pełni w nim wyraźnie pretekstową rolę (chodzi o bezpieczeństwo kraju, równie dobrze mogłoby chodzić o kradzież diamentów...) Niemniej – jest to jeden z tych filmów gatunku, których mocne skonwencjonalizowanie, typowa stylistyka i ikonografia, sprawiają wrażenie jakby ograniczały twórcę - w zbyt widoczny sposób zamykały go w teatrze (albo studiu) noirowych póz, kostiumów i scenografii. Brakuje oddechu. Trochę.


Laura, reż. Otto Preminger (1944)

Czołówka wśród najlepszych filmów gatunku. Kryminalna zagadka, w myśl której bohater (policjant/detektyw) krąży wokół kilkorga podejrzanych o zbrodnię, a niekoniecznie związanych z miejskim półświatkiem osób, ma w "Laurze" sporo wspólnego z jeszcze przed-hammettową i przed-chandlerową kryminalną tradycją kojarzoną choćby kryminałami Agathy Christie, ale całość to już pełnokrwisty film-noir, któremu ten staroświecki i bardzo brytyjski element tylko przydaje klasy i sporej dawki nieprzewidywalności. Będącej zresztą podstawową zaletą filmu Premingera. Intryga jest oryginalna i nieprzekombinowana, połowa filmu przynosi zaskakujący zwrot wywracający całą wcześniejszą akcję o 180 stopni. O granej przez zjawiskową Gene Tierney tytułowej bohaterce długo nie wiadomo czy jest żmiją, czy tą dobrą, co zwykle wiadomo już na starcie; chemia między dwojgiem głównych bohaterów jest ogromna, a świetny w swojej roli Dana Andrews ma do wypowiedzenia kilka brawurowych onelinerów. Pure noir pleasure.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz