środa, 16 listopada 2011

Mini-recenzje (1)

The Man Who Stole the Sun, reż. Kazuhiko Hasegawa (1979)

Zapomniana perła sprzed ponad 30 lat. Nauczyciel liceum konstruuje bombę atomową, czym następnie terroryzuje japońskie społeczeństwo, wymuszając na władzach spełnienie mniej lub bardziej absurdalnych żądań (jak np. koncert zbanowanych w Japonii Rolling Stonesów), choć tym co zdaje się interesuje go przede wszystkim jest rozgrywka z poznanym przypadkowo pewnym efektownym policjantem. Niesubtelnie uderzający w traumę tego konkretnego społeczeństwa 2,5-godzinny film Hasegawy długo ogląda się jak japoński odpowiednik amerykańskiego kina kontestacyjnego z lat 60/70., na co nie bez wpływu jest fakt, że współautorem scenariusza jest Amerykanin Leonard Schrader (brat słynnego Paula Schradera). Ale jako skończona całość "The Man Who Stole the Sun" okazuje się być filmem zbyt osobnym, by dać się łatwo zaszufladkować. Stale zmieniający ton z serio na mniej serio i z powrotem, a w ostatnich kilkudziesięciu minutach przekształcający się w brawurowo kino akcji w swoim szaleństwie wyraźnie prekursorskie względem późniejszych dokonań Takashiego Miike, jest orzeźwiająco niepokorny, bardzo dwuznaczny a ostatecznie również mocno anarchistyczny w swojej końcowej wymowie (czy też jej całkowitym braku).


Yakuza, reż. Sydney Pollack (1974)

Film ze scenariuszem obu braci Schraderów. Raczej standardowa sensacyjna fabuła + duży nacisk, jaki twórcy kładą na mocno specyficzne z punktu widzenia zachodniego obserwatora, a kluczowe dla Japońskiej mentalności etyczne kategorie zobowiązania i długu wobec innego. Co samo w sobie wartościowe, mogło uczynić z "Yakuzy" jeden z uczciwszych filmów, w których Amerykanie biorą się za opowiadanie o japońskiej kulturze, ale co nie do końca się udało. Za mało u Pollacka naturalności, za dużo szeleszczącej papierem antropologii. W rezultacie czego nieustannie i łopatologicznie tłumaczący siebie japońscy bohaterowie sprawiają wrażenie, jakby całą wiedzą o sobie czerpali nie z własnego ja, ale z "Chryzantemy i miecz" pani Benedict. Całości nie pomaga letnia dramaturgia i zupełnie nieprzekonujący jako bohater kina akcji Robert Mitchum.


The Naked Kiss, reż. Samuel Fuller (1964)

Mistrzowski film Fullera, który w podstawach odwołuje się tutaj jednocześnie do konwencji klasycznego noir i do infantylnej stylistyki prorodzinnych amerykańskich produkcji z lat 50. Z idyllistycznym miasteczkiem, ze stereotypowym zestawem sztampowych bohaterów, z wszechobecną (upiorną) słodyczą i kiczem, zdradzającym z czasem swoją perwersyjną stronę. W późniejszych latach po zbliżone środki wyrazu będzie sięgał chociażby David Lynch (zwłaszcza w "Blue Velvet"), ale na dobrą sprawę "The Naked Kiss" to obraz niepodobny do żadnego innego amerykańskiego filmu jaki znam. Zrealizowany z imponującą reżyserską dyscypliną, przerysowany, w każdej swojej minucie cudownie manieryczny - jest pastiszem idealnym. W niemal niedostrzegalny sposób stale balansującym między powagą a drwiną, dramatem i farsą. [a tu świetna scena rozpoczynająca film i kolejna, jeszcze lepsza]. Must see.


American Pop, reż. Ralph Bakshi (1981)

Zrealizowana w technice rotoscopingu, kolażowa (z wplecionymi w całość dokumentalnymi fragmentami), oryginalna animacja Ralpha Bakshiego, w której na przykładzie losów kolejnych przedstawicieli kilkupokoleniowej rodziny rosyjskich emigrantów opowiada on historię społecznych przemian w Ameryce XX wieku. Przemian ukazany przede wszystkim od strony muzyki tzw. głównego nurtu, ale również popkultury jako takiej (w tym kina i jego zmieniającego się języka). Całość trwa 90 minut i szkoda, że nie dłużej, na czym epicka w swoich podstawach, a dopieszczona, bogata w obserwacje historia mogłaby wyłącznie zyskać. Niemniej, to wciąż bardzo ładny film, który zapewne nie bez powodu uchodzi dziś za jedno z najlepszych dokonań Bakshiego (*zapewne, nie znam jeszcze jego twórczości). Jest nie tylko atrakcyjny audiowizualnie, ale też gorzki w swoim całokształcie, wypada przekonująco – a chwilami również przejmująco - także i w wychodzącej daleko poza obrazkową kronikę, czysto fabularnej warstwie.

2 komentarze:

  1. Jak na film czysto chamerykański;) to "Yakuze" całkiem nieźle się oglądało. Uproszczenia były ale jakoś mnie szczególnie nie raziły (chociaż oglądałem go już lata temu). Moim zdaniem jednak obraz ratuje (i niesie niejako na barkach) charyzmatyczny acz wyciszony Ken Takakura. To on zostaje w pamięci, to on tworzy film.

    OdpowiedzUsuń