Nastoletnia Laura, startująca w lokalnym konkursie piękności, przez przypadek - nieodpowiednie miejsce w nieodpowiednim czasie - postawiona zostaje w samym środku wojny narkotykowej; staje się jej obserwatorem, ofiarą i uczestnikiem jednocześnie. Bardzo dobry film Gerarda Naranjo jest dość oryginalną próbą opowiedzenia o przesiąkniętej przemocą i korupcją rzeczywistości meksykańskiego Baja California z pozycji obserwatora, pod każdym względem - z wyjątkiem geograficznego - obcego. Przypadkowej bohaterki, której - nastawiona na tzw. realizm - kamera nie opuszcza tu ani na moment, i której perspektywa szybko staje się perspektywą widza. Bezbronna, przez wszystkie strony konfliktu traktowana instrumentalnie, sprowadzona do roli marionetki, ciała, przynęty, kozła ofiarnego, po części sama jest taką kamerą rzucaną z miejsca w miejsce i swoją obecnością rejestrującą kolejne fragmenty przedstawionego świata. Z jednej strony jest to bardzo mocne dramaturgicznie, pozwala przekonująco wybrzmieć tematowi nagłej zmiany zachodzącej w obrębie wciąż tej samej rzeczywistości, w jednej chwili neutralnej, z czasem coraz bardziej opresyjnej, przypominającej osobliwe pole bitwy. Z drugiej - film Naranjo to trochę takie nowohoryzontowe kino sensacyjne; opowiedziany z dużą powściągliwością, nawet pewną monotonią (w możliwie niepejoratywnym znaczeniu tego słowa), unikający czysto gatunkowej ekscytacji (nie gatunkowej nie unika) jest przykładem filmu, w którym formalny minimalizm pozostaje na służbie, było nie było - napakowanej akcją fabuły. Posiłkując się językiem filmowych porównań - jest czymś między "Dzień noc dzień noc" Julii Loktev a "Elitarnymi" Jose Padlilhy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz