Drugi film Jeffa Nicholsa jest jeszcze lepszy niż jego debiutancki, również szerzej u nas nie znany "Shotgun Stories" z 2007 r., ale jest też do niego bardzo podobny w swoim przypominającym wczesną twórczość Terrence'a Malicka stylu. Stonowanym tempie, zdjęciach, w których zwraca uwagę zamiłowanie do szerokich planów i akcentowania roli miejsca. Także w pewnej oszczędności - skromności fabularnej, będacej wyrazem niechęci do co bardziej konwencjonalnych rozwiązań, o które oba filmy Nicholsa wydają się już na starcie prosić (uściślając, nieznane u nas "Shotgun Stories" było przykładem kina zemsty bez zemsty).
I w "Shotgun Stories" i w "Take Shelter" ten sam jest również Michael Shannon w głównej roli. Znakomity współczesny amerykański aktor, który przez swoją dosyć specyficzną fizjonomię obsadzany jest zwykle w rolach postaci mniej lub bardziej sfiksowanych, psychopatycznych. Taki był w "Robaku" Friedkina, w "Synu, synu, cóżeś ty uczynił?" Herzoga, taki jest w serialu „Zakazane imperium”. Nichols, w przeciwieństwie do innych twórców, którzy często, podążając za stereotypem, nie wykorzystują w pełni talentu Shannona, zdaje się dostrzegać w nim, w jego twarzy i powierzchowności – przede wszystkim przyzwoitość. Podyktowaną doświadczeniem dojrzałość. W obu filmach wygrywaną przez Shannona tak oszczędnie, jak sugestywnie, bez jednej fałszywej nuty.
W "Take Shelter" gra on 30-paroletniego Curtisa, spełnionego męża oraz ojca, który z dnia na dzień, niespodziewanie doświadczać zaczyna apokaliptycznych snów i wizji łączących się ze sobą motywem nadchodzącego tornada. I mimo, że w stopniu nie mniejszym niż stojący obok, on sam podejrzewa u siebie objawy choroby psychicznej, skłania go to do prób ochrony bliskich przed nadchodzącym (?) niebezpieczeństwem. Co w oczywistej konsekwencji przyczynia się do zachwiania, a w pewnych przypadkach zniszczenia, równowagi w jego życiu zawodowym, społecznym i rodzinnym.
Film Nicholsa długo jest przede wszystkim spokojnym, choć mocno niepokojącym, bo niejednoznacznym dramatem z tajemnicą, którą tworzy niewiadoma, co do rzeczywistych przyczyn wizji bohatera - jednocześnie zagubionego, szalonego i pragmatycznego. Pięknie sfilmowanym i jw. zagranym, również przez partnerującą Shannonowi Jessicę Chastain. Ale to, co w nim najciekawsze i chyba kluczowe, choć ukryte, niepowiedziane wprost, to wpisane w treść filmu biblijne tropy. Obecne już wcześniej w "Shotgun Stories", ale tym razem - przez wzgląd na fabularny punkt wyjścia (i dojścia) – będące czymś więcej niż tylko metaforą.
Stawiając kropkę nad i. Doświadczający apokaliptycznych wizji Curtis jest wbrew swojej woli, a możne i wbrew wierze, współczesnym odpowiednikiem starotestamentowych proroków, którym Bóg zsyłał wiedzę na temat zbliżających się Złych wydarzeń. Zaś film można uznać tym samym, za rozgrywającą się nie w Królestwie Izraela, ale w amerykańskim Ohio współczesną, realistyczną wariację na temat "ust Boga na ziemi".
Patrząc z tej perspektywy "Take Shelter", wpisując się w popularny w ostatnich latach trend filmów apokaliptycznych, straszących katastrofą, ostatecznością, jest również - przy całej swojej oszczędności w środkach wyrazu – najdobitniejszym, bodajże obok "Drzewa życia" Mallicka, przykładem nowego amerykańskiego kina, w którym kieruje się uwagę ku dosłownej, pierwotnej wizji stwórcy. Zważywszy jednak, że dowód na istnienie wyższego porządku nierozerwalnie związany jest tu z realnością sugerowanej, nadchodzącej katastrofy, jest w tej wizji bardzo paradoksalny.
I w "Shotgun Stories" i w "Take Shelter" ten sam jest również Michael Shannon w głównej roli. Znakomity współczesny amerykański aktor, który przez swoją dosyć specyficzną fizjonomię obsadzany jest zwykle w rolach postaci mniej lub bardziej sfiksowanych, psychopatycznych. Taki był w "Robaku" Friedkina, w "Synu, synu, cóżeś ty uczynił?" Herzoga, taki jest w serialu „Zakazane imperium”. Nichols, w przeciwieństwie do innych twórców, którzy często, podążając za stereotypem, nie wykorzystują w pełni talentu Shannona, zdaje się dostrzegać w nim, w jego twarzy i powierzchowności – przede wszystkim przyzwoitość. Podyktowaną doświadczeniem dojrzałość. W obu filmach wygrywaną przez Shannona tak oszczędnie, jak sugestywnie, bez jednej fałszywej nuty.
W "Take Shelter" gra on 30-paroletniego Curtisa, spełnionego męża oraz ojca, który z dnia na dzień, niespodziewanie doświadczać zaczyna apokaliptycznych snów i wizji łączących się ze sobą motywem nadchodzącego tornada. I mimo, że w stopniu nie mniejszym niż stojący obok, on sam podejrzewa u siebie objawy choroby psychicznej, skłania go to do prób ochrony bliskich przed nadchodzącym (?) niebezpieczeństwem. Co w oczywistej konsekwencji przyczynia się do zachwiania, a w pewnych przypadkach zniszczenia, równowagi w jego życiu zawodowym, społecznym i rodzinnym.
Film Nicholsa długo jest przede wszystkim spokojnym, choć mocno niepokojącym, bo niejednoznacznym dramatem z tajemnicą, którą tworzy niewiadoma, co do rzeczywistych przyczyn wizji bohatera - jednocześnie zagubionego, szalonego i pragmatycznego. Pięknie sfilmowanym i jw. zagranym, również przez partnerującą Shannonowi Jessicę Chastain. Ale to, co w nim najciekawsze i chyba kluczowe, choć ukryte, niepowiedziane wprost, to wpisane w treść filmu biblijne tropy. Obecne już wcześniej w "Shotgun Stories", ale tym razem - przez wzgląd na fabularny punkt wyjścia (i dojścia) – będące czymś więcej niż tylko metaforą.
Stawiając kropkę nad i. Doświadczający apokaliptycznych wizji Curtis jest wbrew swojej woli, a możne i wbrew wierze, współczesnym odpowiednikiem starotestamentowych proroków, którym Bóg zsyłał wiedzę na temat zbliżających się Złych wydarzeń. Zaś film można uznać tym samym, za rozgrywającą się nie w Królestwie Izraela, ale w amerykańskim Ohio współczesną, realistyczną wariację na temat "ust Boga na ziemi".
Patrząc z tej perspektywy "Take Shelter", wpisując się w popularny w ostatnich latach trend filmów apokaliptycznych, straszących katastrofą, ostatecznością, jest również - przy całej swojej oszczędności w środkach wyrazu – najdobitniejszym, bodajże obok "Drzewa życia" Mallicka, przykładem nowego amerykańskiego kina, w którym kieruje się uwagę ku dosłownej, pierwotnej wizji stwórcy. Zważywszy jednak, że dowód na istnienie wyższego porządku nierozerwalnie związany jest tu z realnością sugerowanej, nadchodzącej katastrofy, jest w tej wizji bardzo paradoksalny.
Koniecznie muszę się za to zabrać. Wczoraj sporo ciepłych słów o "Take Shelter" usłyszałem od kolegi, dzisiaj przeczytałem powyższy wpis, nie czekam dłużej.
OdpowiedzUsuń