"Hitchcock", chociaż wart zobaczenia, nie jest niestety udanym filmem. Jest zbyt poprawny, zachowawczy, i zwłaszcza w swoich początkowych i finałowych partiach sprawia wrażenie, jakby jego scenariusz powstawał na podstawie anegdot o wybitnym reżyserze/sympatycznym indywiduum, bądź jakby pisany był tak, aby wpleść tam tych anegdot jak najwięcej. W środkowej części jest ciekawszy, choć jest to zasługa raczej tego, o czym próbuje się w niej opowiadać, niż jak się to robi. W swoim rozgrywającym się w 1960 r. filmie - w okresie realizacji przez Hitchcocka "Psychozy" - twórcy powierzchownie, ale jednak szukają w nim tych miejsc, które mogłyby "tłumaczyć" jego kino. Zahaczają o temat jego obsesji, "niezdrowych" fascynacji, o pewną autorytarność. Na plan pierwszy zaś wysuwa się przedstawiona jako kryzysowa w tamtym okresie relacja Hitchcocka z jego żoną i stałą współpracowniczką - Almą Reville. Czyli właściwie to wszystko, co obecne było również w "The Girl". Tyle że o ile w filmie Jarrolda demonizowało się reżysera, tu uderza się w drugą skrajność - upupia się go. Jak i całą resztę świata przedstawionego, ostatecznie nie różniącego się szczególnie od podkolorowanych celuloidowych rzeczywistości, w których bezkompromisowy artystyczny geniusz zostaje w finale nagrodzony sukcesem, w jaki nikt wcześniej nie wierzył, a miłość bohaterów pokonuje kolejną przeszkodę. Błysk fleszy, koniec.
Paradoksalnie jednak, w zestawieniu tych dwóch filmów "The Girl" nie tylko jest tym lepszym, ale też "Hitchcocka" ogląda się jak dobry, bardzo przewrotny prolog do "The Girl"; w czym pomocny okazuje się być choćby fakt, że akcja "Hitchcocka" rozgrywa się na krótko przed akcją filmu Jarrolda (w zakończeniu nawet pojawia się zapowiedź "Ptaków"). Ważniejsze, że w jego nierównościach, w ledwo liźniętych dwuznacznych, problematycznych wątkach i w bijącym z całości gwiazdorskim splendorku, jest pewien, nazwijmy to, "miły fałsz" - charakterystyczny dla dużych, hollywoodzkich, biograficznych produkcji - który w "The Girl" zostaje rozbity (obnażony) niemal na starcie, już tylko dlatego, że tam twórcy zdecydowali się na bardziej bezkompromisowe podejście. Być może na fałsz niemiły. Nie wiem. W każdym razie lepszy niekoniecznie znaczy w tym przypadku bliższy "prawdy"; film Jarrolda ma po prostu dużo więcej charakteru.
Na ten film to ja koniecznie wybiorę się do kina.
OdpowiedzUsuńZapraszamy do siebie. thefilmbuzz.blogspot.com
Mogę tylko powiedzieć, że absolutnie się z tobą zgadzam. Obejrzałam dwie wersje Hitchcocka, człowieka/reżysera. Tą HBO-wską i holyłudzką. Z resztą tu mniej więcej zawarłam swoje wrażenia http://toppsycrett.blogspot.com/2013/01/hitchcock.html.
OdpowiedzUsuńAnyway, wolę produkcję HBO. Choć nie wiem ile jest w niej prawdy a ile fałszu. To i tak wydaje mi się bardziej autentyczna. Mimo wszystko. Amerykańska pogoń za mitem, trochę obciąża wersję Gervasi.
pozdrawiam