środa, 20 marca 2013

mini-recenzje (3)

Poniżej kilkanaście odkopanych notek z tych, które jeszcze w zeszłym roku umieściłem na facebookowym dodatku do bloga. Obecnie nikt już raczej do nich nie zagląda, a że filmy dobre i lepsze, czasem niedoceniane, zapomniane, odświeżam.   


"Mommie Dearest", reż. Frank Perry (1981)
To obraz, który cieszy się bardzo złą sławą. W 1982 dostał pięć Złotych Malin, w 1990 kolejną, dla najgorszego filmu dekady, zaś wielokrotnie parodiowana, tyleż upiorna, co groteskowa scena, w której Faye Dunaway wykrzykuje "No wire hangers!", obrosła już, jak zwykle w takich przypadkach - wycelowanym i w resztę filmu, mocno prześmiewczym w swej podstawie kultem. Tymczasem to bardzo dobry film. I bardzo odważny w swojej brawurze. Nawiązujący do "Bulwaru zachodzącego słońca" Wildera, z pięknie szarżującą Dunaway w roli Joan Crawford, a oparty na wspomnieniach Christiny Crawford, adoptowanej córki aktorki, jest może najbardziej antyhollywoodzkim, a zrealizowanym w Hollywood, biograficznym filmem w historii kina. W nieumowny, dosadny, nawet perfidny sposób zamienia hollywoodzką ikonę w jej własną karykaturę, co w szerszej perspektywie dotyczy też środowiska, którego jest ona produktem. A przy tym - paradoksalnie - mimo całego obecnego tu krytycyzmu, upiorności, satyrycznego przerysowania (filmowa Crawford żyje tak, jakby nigdy nie przestawała grać Wielkiej Roli) jest to obraz zdecydowanie bardziej ludzki w portrecie swojej bohaterki, niż wszystkie te, realizowane według identycznego wzorca, biograficzne laurki, które "fabryka snów" systematycznie wydala z siebie w okresie przedoskarowym.


"Last Summer", reż. Frank Perry (1969). 
I jeszcze jeden, wcześniejszy, film Franka Perry'ego. Również bezkompromisowy. O młodości bez sentymentów, za to okrutnie. Lato, plaża, młodziutka Barbara Hershey i ich dwóch. Troje narcystycznych bohaterów, którzy na przemian śmieją się, biegają po piasku i obmacują. Kiedy do grupy, której więź budowana jest na dzielonej po równo nastoletniej uciesze, dołącza nieatrakcyjna dziewczyna z mniej beztroskiego świata, wspólne spędzanie letniego czasu wzbogacone zostaje o - jeszcze potęgujący narastające seksualne napięcie - nastoletni sadyzm. Z wakacji na plaży, do dziczy lasu. Dosłownie. Z finałem jak z "Władcy much" Goldinga. Robi wrażenie.



"Skrytobójstwo", reż. Masahiro Shinoda (1964)
Satysfakcjonujący, inteligentny, ale niełatwy w odbiorze film. Nawet nie przez bardzo ważny kontekst historyczno-polityczny, gdyż ten dość jasno objaśniony zostaje w pierwszych minutach, ale przez budowę scenariusza. Shinoda niemal całą historię opowiada w formie retrospekcji (czasem podwójnych), a przytaczane przez kolejne postacie wspomnienia/informacje dotyczące bohatera filmu, niekoniecznie kończą się w wyraźnie zasygnalizowany sposób, przez co kilkakrotnie nie wiedziałem już czy oglądam fabularną przeszłość, czy teraźniejszość. Ale, mam wrażenie, pewien mętlik poznawczy był tu do pewnego stopnia zamierzony. Tym bardziej, że w zależności od opowiadającego zmienia się portret bohatera, i nigdy do końca nie wiadomo, czy dzieje się tak na "rashomonowej" zasadzie subiektywnej pamięci, czy po prostu dowiadujemy się czegoś nowego. Sam bohater jest zresztą najmocniejszą stroną "Skrytobójstwa". Początkowo wydaje się, że nosi w sobie te cechy, które są w samurajskim kodeksie najszlachetniejsze, i że pada ofiarą tego, co w historii szogunatu najbardziej dyskusyjne - a więc, że jest kolejnym samurajem w atrakcyjnym, "romantycznym" typie, znanym choćby z filmów Kobayashiego. Z czasem jednak wydaje się mieć coraz więcej wspólnego z antagonistą romantycznego typu. Ale do końca to sam nie wiem. Nawet po obejrzeniu całości. W każdym razie, im dalej w fabułę, tym więcej tu ambiwalencji, tym mniej samurajskiego mitu. Do powtórnego seansu.


"Twarz anioła", reż. Otto Preminger (1952)
Nie widziałem dotąd klasycznego filmu noir, którego reżyser miałby tak wiele empatii dla "negatywnej" bohaterki, i której poświęcałby tak dużo uwagi. Na tle wszystkich innych pojawiających się tu postaci (cynicznych, a nawet jeśli postępujących moralnie to bezdusznie/mechanicznie wchodzących w swoje społeczne role), to pięknie zagrana przez Jean Simmons femme fatale jest najbardziej ludzka: czuje najmocniej, cierpi najbardziej i miota się w przejmująco autodestrukcyjny sposób. Sceny, w których Preminger spowalnia akcję, i po prostu i wyłącznie przygląda się swojej bohaterce czynią z całości noir niemal melancholijne. Znakomity film.


"Jack and Diane", reż. Bradley Rust Gray (2012)
Posiłkując się językiem porównań, to film, który umieściłbym gdzieś między typowo sundance'owym amerykańskim kinem obyczajowym, "Zdjęciem Ginger" Johna Fawcetta, a komiksem Charlesa Burnsa "Black Hole", z tym zastrzeżeniem, że w przeciwieństwie do filmu Fawcetta "Jack and Diane" w żadnym razie nie jest horrorem, choć tak jest kategoryzowany i reklamowany, jako horror z wilkołakiem w tle, co zresztą trochę tłumaczy jego chłodne przyjęcie przez "wprowadzonych w błąd" widzów (ocena na IMDb jest nieporozumieniem). Pod pewnym względem to wręcz przeciwieństwo inicjacyjnych horrorów w rodzaju "Zdjęcia Ginger", w których przemiana dziewczęcych bohaterek w drapieżnika traktowana jest na jednym z poziomów jako metafora dojrzewania - wchodzenia w dorosłość. Podstawa, ogólnie rzecz biorąc, jest tu dość podobna, ale gatunkowe proporcje, przedstawienie, już odmienne. Mimo że głównym leitmotivem filmu Rusta Greya jest ciało stale podlegające naturalnym "uszkodzeniom", drobnym, zwyczajnym deformacjom (jak skaleczenia, jak brzydki zapach...), to już wyrastający z tego samego pnia motyw "transformacji w bestię" istnieje tu wyłącznie w formie wyobrażonej i pełni podobnie umowną rolę jak cielesne przepoczwarzenia, nieradzących sobie z hormonami młodych bohaterów komiksu Burnsa. Bo tak jak "Black Hole" - "Jack and Diane" to rzecz o początkach seksualności, o cielesności, swojej i obcej, jeszcze bardzo trudnej, na przemian budzącej pożądanie i dyskomfort - wstyd. Obok tego, ale i dzięki temu, to także zaskakująco nieinfantylne, bardzo naturalne w przedstawieniu intymne love story. Może nie zawsze przyjemne w tym, o czym opowiada, ale zawsze w tym szczere. Raczej smutne. Dziwne. Ładne.


"Deadlock", reż. Roland Klick (1970)
RFN-owski spaghetti western, bardzo zręcznie wysługujący się charakterystyczną gatunkową ikonografią. Zapatrzony głównie w "Dobrego, złego i brzydkiego" Leone, z kultową muzyką niemieckiej grupy Can, zamiast kultowego Morricone. Jednocześnie zrobił na mnie spore wrażenie i nieco zmęczył swoim niczym nieograniczonym cynizmem w portrecie świata przedstawionego (nie mylić z pesymizmem - ten jest przynajmniej pesymistyczny). Spaghetti western, z całym swoim przerysowaniem, wciąż był gatunkiem wyrastającym z klasycznego westernu, którego wartości w mniejszym lub większym stopniu przemycał, tak przynajmniej było u jego najważniejszych przedstawicieli. Film Klicka tymczasem ignoruje mit; wydaje się wyrastać wyłącznie ze spaghetti. Tu liczy się już tylko stylistycznie efektowna, brutalna zabawa, z bohaterami prześcigającymi się wzajemnie w swej antypatyczności (i chciwości - więc nie wykluczam, że wydźwięk filmu może mieć coś wspólnego z nastrojami antykapitalistycznymi).


"Antarktyka", reż. Koreyoshi Kurahara (1983)
Wspaniale sfilmowany (realizacja trwała ponad 3 lata, i jest to trud z tych niezbędnych, który mocno daje się odczuć podczas seansu), oparty na prawdziwej historii 15 psów pozostawionych na Antarktyce przez ewakuującą się w pośpiechu japońską ekspedycję, 2,5-godzinny film Kurahary, nie jest, jak jego amerykański odpowiednik - wyprodukowane przez Disneya "Eight Below" z 2006 r. - przygodowym kinem familijnym, ale surowym obrazem zmagania się z PRAWDZIWĄ naturą, mającym pod tym względem więcej wspólnego z wczesnym Herzogiem (z okresu "Fitzcarraldo") niż z dziełami spod znaku "sweet puppy". Same psy zresztą przedstawiane są w sposób tak autentyczny (nieinfantylny, nieuczłowieczony), jak nigdy w kinie fabularnym, co jeszcze potęguje naturalne piękno filmu, i co docenią zwłaszcza miłośnicy czworonogów, choć może to być dla niech seans wyjątkowo przykry w odbiorze (w przeciwieństwie do amerykańskiej wersji, tu, zgodnie z faktami, przeżyją tylko 2 psy). Plus znakomita ścieżka dźwiękowa Vangelisa z najlepszego okresu jego kariery.


"Bigger Than Life", reż. Nicholas Ray (1956)
Jeden z tych klasycznych hollywoodzkich obrazów, których twórcy potrafili już nie tylko przebić się przez -, ale wręcz obrócić na swoją korzyść narzucone przez wymogi studia i filmową cenzurę ograniczenia. Pozornie jest to opowieść o uzależnieniu; o chorym na zapalenie tętnic nauczycielu, który na skutek eksperymentalnej terapii kortezanem, i nadużywania leku, popada w coraz większą psychozę. Samo jednak przedstawienie i nakierowanie jej skutków - przejawiających się w niekontrolowanej, narastającej manii wielkości - także sposób, w jaki ofiarami tracącego zmysły bohatera stają się jego najbliżsi, żona oraz syn, nie pozostawia wątpliwości, że tym, co interesowało twórców w pierwszej kolejności była krytyka władczego patriarchalizmu i szowinizmu skrytych pod płaszczykiem oficjalnej mieszczańskiej szczęśliwości. Mistrzowsko sfilmowane (zdjęcia!) niejednokrotnie bardzo upiorne kino. Jeśli tata Laury Palmer miał swój ulubiony film...


"Pisane na wietrze", reż. Douglas Sirk (1956)
Styl Sirka, to jak opowiada, jak maluje technikolorem kolejne sekwencje, i jak prowadzi stereotypowych bohaterów, kojarzy mi się z klasycznym noir w jego schyłkowej, najbardziej zmanieryzowanej wersji. To kino szczelnie zamknięte, doprowadzone do skrajności w swojej malowniczej stylistyce. Wszystko jest tu czyste, piękne i sztuczne, tak jak sztuczne są kwiaty ozdabiające wnętrza, w których rozgrywa się dramat bohaterów. Niemal pretekstowy, bo film jest melodramatem tylko powierzchownie. To wyrafinowany kicz, którego istotą jest, skryty pod gorsetem formy i konwenansu, wszechobecny podtekst: krytyczno-społeczny, erotyczny lub ten, którego zadaniem jest akcentowanie moralnej dwuznaczności bohaterów. Do wyboru.  


"Kotoko", reż. Shinya Tsukamoto (2011) 
Nie różni się bardzo od wcześniejszych filmów Tsukamoto. Nowa jest forma, realistyczny styl, idąc dalej także fakt, że horror świata przedstawionego, jego zniekształcenie bezpośrednio związane jest w tym przypadku z czymś realnym, a w każdym razie - mniej "niesamowitym" niż zwykle, z chorobą psychiczną. Ale już obecne tu skontrastowanie ze sobą świata natury (przynoszącej spokój, ulgę - tylko w jej otoczeniu pozwala Shinya odetchnąć swojej bohaterce) i cywilizacji - jej wytworów - miasta rodzącego strach, wyobcowanie, chaos, to naczelny temat reżysera. Są w "Kotoko" sceny wyglądające jak dosłowne cytaty z jego wcześniejszych filmów, z "Tokyo Fist", "Snake of June", "Vital"... Jest dużo umiejętnie wygrywanej schizofrenicznej atmosfery. Przyjmując perspektywę bohaterki, reżyser nieustannie zaciera granicę między urojeniem chorego umysłu a prawdą, trudno je od siebie oddzielić tym bardziej, że ta druga okazuje się być często nie mniej szalona od tej pierwszej. Jak zresztą przystało na jej konsekwencję. To wszystko jest ostatecznie trochę wtórne, nawet banalne, i to nie tylko w kontekście tego, co Tsukamoto realizował wcześniej, ale - bo trudno mieć wątpliwości, że naprawdę obchodzi go to, o czym opowiada - jest też szczere, bardzo szczere (także na poziomie znakomitego, ekshibicjonistycznego aktorstwa), ma swój ciężar. Jest w "Kotoko" scena, w której bohaterka widzi na ekranie telewizora film (może reportaż), w którym jakaś opancerzona postać gdzieś się wdziera, do kogoś strzela; chwilę później ta sama postać pojawia się w jej głowie, wdziera się do jej mieszkania i strzela w głowę jej dziecka. Taka jaskrawość, a jednak Tsukamoto potrafi to pokazać w sposób przejmujący, ale i pozbawiony demagogi. Nie każdy by potrafił.


"Female Convict Scorpion Jailhouse 41", reż. Shunya Ito (1972)
Druga część serii o małomównej Sasori, znanej także jako Lady Scorpion. Exploitation z pretensjami. Pod względem wizualnym pełne ładnej, b-klasowej poezji (mój faworyt - wodospad spływający krwią), w narracji chaotyczne, ale bardzo osobliwe. Standardowo sporo fizycznej i psychicznej przemocy, nagości, seksu, ale też surrealizmu w obrazach, japońskiej mitologii - są tu, bardzo zaskakujące, sceny przywodzące na myśl "Kaidan" albo "Kobietę diabeł", sceny, które pozornie pasują do konwencji jak pięść do nosa, ale, o dziwo, sprawdzają się. Jest też dużo, grubą krechą rysowanej społecznej krytyki. Pod tym względem film Ito wydaje się być bardzo karnawałowy, dziki, pełen energii (dlatego też jego dramaturgiczna niezręczność, chaotyczność, niekoniecznie przeszkadza), wycelowany w patriarchalizm, a jednocześnie z niego wyrastający - w wulgarny i cyniczny sposób przedrzeźnia, wyolbrzymia i wykoślawia pewne społeczne normy właściwe tej konkretnej kulturze (aczkolwiek nie tylko tej). Sam obleśny, sam się kastruje. Kiczowate. Fajne. Jakieś. "Jedynkę" też lubię, ale zapamiętałem ją zupełnie inaczej.


"First Page Taipei", reż. Arvin Chen (2010)
Bardzo to było sympatyczne. Błahe, ale z sercem - świadomie błahe, bo lekkość filmu jest jednocześnie jego tematem. Powraca w "First Page Taipei" scena, w której ktoś ogląda w telewizji jakiś film, kiczowaty: za bardzo sensacyjny albo za bardzo melodramatyczny, i śmieje się z tego 'za bardzo'. Z całą opowiedzianą tu historią jest poniekąd podobnie. Niby jest akcja, niby poważna, ale Chen, również scenarzysta, co rusz ją podważa, rozbraja. Ktoś kogoś porywa, a niedługo później porywacze i porwany w przyjacielskiej atmosferze grają w Mahjonga; policjant śledzi na ulicy domniemanych przestępców, ale spostrzega swoją żoną z innym mężczyzną, zostawia przestępców, śledzi żonę... W luzie przebijającym z tej historyjki, w jej bezpretensjonalności, także strukturze - akcja w większości rozgrywa się w ciągu jednej nocy, zwykle na ulicy, wydarzeń jest wiele, ale tempo spokojne - jest coś z improwizacji, tak jakby fabuła, ujmująco romantyczna nawiasem, sama się opowiadała. Gawędka. Fajna.

2 komentarze:

  1. He, też dzisiaj pomyślałem o tym, że przydałoby się część tekstów z FB przerzucić na bloga, co by nie przepadły:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Odnośnie "Mommie Dearest", check this out: http://www.comicsbulletin.com/main/sites/default/files/news-covers/Fatale01_5thPtg.jpg !

    OdpowiedzUsuń