Podobnie jak filmy Johna Dahla, zwłaszcza "Zabij mnie jeszcze raz", "China Moon" to noir, który większość siebie bierze z klasycznego czarnego kryminału. Po drodze też z "Żaru ciała" Kasdana, który w kilku miejscach (np. pierwszej rozmowy bohaterów) cytuje lub kopiuje. Gatunkowa ikonografia nie jest tu aż tak bardzo rozbudowana, jak we wspomnianym debiucie Dahla, ale już sama scena początkowa, gdy w podrzędnym moteliku, w atmosferze gorącego letniego wieczoru, ktoś z ukrycia robi zdjęcia parze oddającej się miłości cielesnej, czym jak nietrudno zgadnąć dokumentuje akt małżeńskiej zdrady - jasno pokazuje w świecie jakich namiętności i wyborów rozegra się dalsza akcja filmu. Który lubię, ale który jest niezły na podobnej zasadzie, jak solidne opowiadanie kryminalne w zbiorze podobnych do siebie opowiadań kryminalnych. Ani gorsze od najgorszych, ani lepsze od najlepszych. Jak zresztą wcześniej dziesiątki klasycznych filmów noir, które też przecież nie składały się wyłącznie z "Podwójnych ubezpieczeń" i "Śmiertelnych pocałunków". Sporą zaletą "China Moon" jest na pewno aktorstwo odtwórców głównych ról (obok Eda Harrisa i Madeleine Stowe - Benicio Del Toro i Charles Dance), poniekąd także - rzeczywiście zaskakujący rozwój wydarzeń w drugiej części i w finale filmu. Poniekąd, ponieważ jest tam coś (dokładnie bierność wpędzonego w pułapkę bohatera), co zdradza pewne lenistwo scenarzysty, któremu jakby wyczerpała się kreatywność w którymś momencie i po zawiązaniu niezłej intrygi, pisał już z górki. Szkoda tym bardziej, że przejmująca scena finałowa, a już zwłaszcza finał finału, pokazuje, że spokojnie dałoby się wycisnąć z tej historii i z tych bohaterów więcej. Mimo wszystko to porządnie zrobiony film, który łatwo może się podobać. Także, a nawet zwłaszcza, pod względem technicznym. John Bailey zawodowo jest przede wszystkim bardzo dobrym operatorem (m.in. "Amerykański żigolak" i "Mishima" Schradera, "Wielki chłód" i "Silverado" Kasdana) i choć oczywiście tym razem to nie on odpowiada za zdjęcia, to niewątpliwie również jego doświadczenie sprawia, że wizualnie film wybija się ponad przeciętność. Obrazy tworzą tu świat z jednej strony realistyczny, wiarygodny (kadrowanie przywodzi na myśl amerykańskie kino lat 70tych), z drugiej - istniejący jakby poza czasem; zamknięty w swojej konwencji i charakterystycznej dla niej wizji świata przedstawionego nawet bardziej, niż w dekadzie, w której powstał. Ładny efekt.
piątek, 7 czerwca 2013
China Moon, reż. John Bailey (1994)
Podobnie jak filmy Johna Dahla, zwłaszcza "Zabij mnie jeszcze raz", "China Moon" to noir, który większość siebie bierze z klasycznego czarnego kryminału. Po drodze też z "Żaru ciała" Kasdana, który w kilku miejscach (np. pierwszej rozmowy bohaterów) cytuje lub kopiuje. Gatunkowa ikonografia nie jest tu aż tak bardzo rozbudowana, jak we wspomnianym debiucie Dahla, ale już sama scena początkowa, gdy w podrzędnym moteliku, w atmosferze gorącego letniego wieczoru, ktoś z ukrycia robi zdjęcia parze oddającej się miłości cielesnej, czym jak nietrudno zgadnąć dokumentuje akt małżeńskiej zdrady - jasno pokazuje w świecie jakich namiętności i wyborów rozegra się dalsza akcja filmu. Który lubię, ale który jest niezły na podobnej zasadzie, jak solidne opowiadanie kryminalne w zbiorze podobnych do siebie opowiadań kryminalnych. Ani gorsze od najgorszych, ani lepsze od najlepszych. Jak zresztą wcześniej dziesiątki klasycznych filmów noir, które też przecież nie składały się wyłącznie z "Podwójnych ubezpieczeń" i "Śmiertelnych pocałunków". Sporą zaletą "China Moon" jest na pewno aktorstwo odtwórców głównych ról (obok Eda Harrisa i Madeleine Stowe - Benicio Del Toro i Charles Dance), poniekąd także - rzeczywiście zaskakujący rozwój wydarzeń w drugiej części i w finale filmu. Poniekąd, ponieważ jest tam coś (dokładnie bierność wpędzonego w pułapkę bohatera), co zdradza pewne lenistwo scenarzysty, któremu jakby wyczerpała się kreatywność w którymś momencie i po zawiązaniu niezłej intrygi, pisał już z górki. Szkoda tym bardziej, że przejmująca scena finałowa, a już zwłaszcza finał finału, pokazuje, że spokojnie dałoby się wycisnąć z tej historii i z tych bohaterów więcej. Mimo wszystko to porządnie zrobiony film, który łatwo może się podobać. Także, a nawet zwłaszcza, pod względem technicznym. John Bailey zawodowo jest przede wszystkim bardzo dobrym operatorem (m.in. "Amerykański żigolak" i "Mishima" Schradera, "Wielki chłód" i "Silverado" Kasdana) i choć oczywiście tym razem to nie on odpowiada za zdjęcia, to niewątpliwie również jego doświadczenie sprawia, że wizualnie film wybija się ponad przeciętność. Obrazy tworzą tu świat z jednej strony realistyczny, wiarygodny (kadrowanie przywodzi na myśl amerykańskie kino lat 70tych), z drugiej - istniejący jakby poza czasem; zamknięty w swojej konwencji i charakterystycznej dla niej wizji świata przedstawionego nawet bardziej, niż w dekadzie, w której powstał. Ładny efekt.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz