niedziela, 9 czerwca 2013

Dwóch Jake'ów, reż. Jack Nicholson (1990)


Kontynuacja "Chinatown" Romana Polańskiego. Niepopularna i niespełniona, jednak od razu zaznaczę, że jak sporo innych ambitnych porażek to wcale nie jest zły film. Na pewno też nie jest to sequel, któremu chciałbym zarzucić, że niepotrzebnie powstał. Robert Towne, autor scenariuszy do obu projektów, w trakcie realizacji drugiego z nich, przyznawał, że zaplanował historię J.J. Gittesa jako trylogię, i po seansie "Dwóch Jake'ów" poczułem ukłucie żalu z powodu tego trzeciego filmu, który światła dziennego nigdy nie ujrzał. Jest w "... Jake'ach" coś przejściowego, jakieś zawieszenie - również akcji i samego bohatera, co jest uzasadnione fabularnie, i co niewątpliwie lepiej wybrzmiałoby jako, niefinałowa jeszcze, część większej całości.

Nicholson i Towne nie szargają ani dobrego imienia Gittesa, ani pamięci o Evelyn Mulwray. To kontynuacja zrobiona z szacunkiem, tematycznie plasująca się blisko oryginału, tyle że nawet za blisko. W pewnym sensie twórcy sami mocno ograniczyli sobie pole manewru. Ich film jest przekonującym, spójnym ciągiem dalszym, udanym, ponad dwugodzinnym postscriptum do "Chinatown", ale nie do końca broni się w pojedynkę. Zwłaszcza, że i w tym względzie nie sposób oceniać finalnego efektu bez narzucających się porównań z arcydziełem Polańskiego. Zbyt ostrożnej fabule brakuje pazura. Czegoś własnego, nieprzewidywalnego, i to pomimo faktu, że jak na czarny kryminał przystało film oczywiście ma swoją tajemnicę, którą dawkuje umiejętnie i we właściwym momencie zdradza. Inna sprawa, że brakuje też pazura czysto twórczego. Nicholson-reżyser nie jest, co oczywiste, Polańskim, i choć nie ma na tym polu większych powodów do wstydu, bo całość wyreżyserowana jest solidnie, z ambicją, to jednak często czuć, że bardziej pewny siebie twórca zdołałby wykorzystać ten materiał lepiej. "Dwóch Jake'ów" ogląda się chwilami jak poprawną, akademicką adaptację uznanego dzieła literackiego: tekst czasem góruje nad obrazem, postacie zaś nie zawsze przykuwają taką uwagę, jaką by mogli, gdyby tylko lepiej poprowadzić bardzo dobrych przecież aktorów.  

Ale dość marudzenia. Kończyłem oglądać z niedosytem, ale takim, który nie wyklucza satysfakcji z zobaczenia dobrego gatunkowego kina. Każdy neo-noir, który podchodzi do swojej konwencji z powagą ma już na wejściu +4, a w filmie Nicholsona konwencja lekko zdaje egzamin. Jak w "Chinatown", i jak w większości dzieł gatunku z lat 70tych, klasyczna czerń noir stylowo zastąpiona zostaje tu kalifornijskim słońcem; jak przystało na film retro-noir z prywatnym detektywem na pierwszym planie, jest w "Dwóch Jake'ach" dobrze napisana, po chandlerowsku cyniczna narracja z offu; jest inteligentna fabuła, wymagająca jeszcze sporo uwagi ze strony oglądającego; są znakomite pojedyncze sceny (większość tych z Meg Tilly, bójka Gittesa z pewnym antypatycznym gliną i poprzedzający ją epicki dialog...); jest wreszcie coś bardzo melancholijnego w powietrzu, w postawie bohatera, co po części wypiera fatalizm pierwszego filmu, ale broni się, bo wypada wyłącznie szczerze; nie ma nudy. Wcale niemało.                         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz