czwartek, 31 października 2013

5 horrorów na Halloween

Dom tysiąca trupów (reż. Rob Zombie, 2003)

Zmutowane, bękarcie dziecko "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Rdzennie halloweenowy horror, z akcją rozgrywającą się w przeddzień i w dniu święta zmarłych. Wysoka liczba w tytule już na starcie oddaje swoistość tego, zrealizowanego z dużą twórczą swobodą bezkompromisowego filmu. Debiut Zombiego jest świadomie przeciążony, pełen nadmiaru, który ma w sobie coś, wiele, z radosnej, choć upiornej, celebracji. Strasząc, jednocześnie bawi się swą własną makabrycznością i zaprasza do tej zabawy widza. Jak na współczesne kino przystało, to zabawa w decydującej mierze rozgrywająca się na poziomie autotematycznym. Zombie tak konstruuje fabułę i język swojego filmu, jakby chciał w nim przywołać wszystkie strachy popkultury, albo przynajmniej te, które lubi najbardziej. Nieustannie cytuje i miesza style. Nie pozwala odetchnąć ani widzom, ani tym bardziej osaczonym bohaterom, którzy – czego nie ukrywa – są dla niego czysto pretekstowi, interesujący tak długo, jak długo przytrafia się im coś strasznego. Have fun.


Strange Circus (reż. Sion Sono, 2005)

Podobnie jak wyżej wspomniany film Zombiego, horror Siona Sono jest specyficznie ludyczny w sposobie, w jaki zaprasza do wykreowanego przez siebie świata widzów. Jest też autotematyczny, tyle że w tym przypadku to tematyczność w większym stopniu nakierowana na treść, jej esencję, niż konkretny gatunek kina i jego konwencje i przedstawienia. Piękny stylistycznie, dwuznaczny, drapieżny w fabule, Strange Circus jest jednocześnie czymś na kształt filmowego odpowiednik wulgarnej, ale i wyzwalającej rytualnej, karnawałowej zabawy w mordercze i perwersyjne. Spowity osobliwą klamrą, wyraźnie nawiązującą do karnawałowej tradycji, w jej myśl – nie tylko dąży do realizacji koszmaru, ale i do wyjścia poza niego. Oswojenia go, dokładnie tak jak zwykło się w kulturze oswajać wszystko to, co nieakceptowane, wypierane, groźne.


Phantasm (reż. Don Coscarelli, 1979)

Pierwsza odsłona jednej ze sztandarowych serii lat 80. i zarazem jeden z oryginalniejszych amerykańskich horrorów VHS-owej ery. Wyprodukowany, wyreżyserowany, napisany, sfotografowany i zmontowany przez debiutującego, 23-letnieg Dona Coscarelli, jest w sposób charakterystyczny dla tego okresu młodzieżowy; jest kreatywny i – mimo niskiego budżetu – bardzo atrakcyjny audiowizualnie, wprowadza na gatunkową scenę niezapomnianą postać Tall Mana, o równie niezapomnianej aparycji Angusa Scramma, ale na tle konkurencji najpiękniej wyróżnia się zaskakująco posępną, trumienną atmosferą. Oniryczny, rozgrywający się w cieniu śmierci, w cmentarnej scenerii, niemal niezależnie od fabularnych rewelacji, od początku do końca wydaje się być przesiąknięty traumą. Jest osobliwy i – na swój upiorny sposób – piękny, jak wybujały sen grozy śniony przez nastolatka po stracie najbliższych.


Candyman (reż. Bernard Rose, 1992)

Jeśli za sedno halloweenowego święta uznać wierzenia dotyczące zacierania się w tym dniu granic między światem żyjących, a umarłych, to niniejsza adaptacja opowiadania Clive’a Barkera jest najbardziej halloweenowym filmem w zestawieniu. To również może najlepszy amerykański horror odwołujący się do tradycji Urban Legend. Tradycji, do której podszedł Bernard Rose z wyjątkowo dużym wyczuciem, co widoczne jest szczególnie w sposobie, w jaki przedstawione zostało w jego filmie miasto. Już zwłaszcza te przestrzenie, w których legenda Candymana pozostaje najdotkliwiej żywa. Sugestywnie fotografowane przez Anthony’ego B. Richmonda, pełne biedy i przestępczego elementu, przytłaczające w swojej obskurności blokowiska, okazują się być nad wyraz przekonującym tłem dla spotkania bezpiecznej, oswojonej rzeczywistości z tą groźną, nadnaturalną, reprezentowaną przez tytułowego bohatera, w kreacji Tony’ego Todda, i dzięki śmiertelnie poważnej tonacji filmu, najdostojniejszego ekranowego boogeymana lat 90.


The Loved Ones (reż. Sean Byrne, 2009)

Co prawda fabule niekoniecznie tutaj po drodze ze świętem Halloween, ma jednak w zanadrzu bal maturalny, potęgujący atmosferę wyjątkowości i odświętności. The Loved Ones to poniekąd poważniejszy odpowiednik Domu tysiąca trupów. Podobnie jak Zombie, australijski reżyser czerpie dużo z horrorowych tradycji, a najwięcej z tej, którą w gatunku zapoczątkował głośny film Tobe Hoopera z piłą mechaniczną w tytule. W przeciwieństwie jednak do Zombiego, Byrne niekoniecznie jest zainteresowany cyrkiem grozy, jakimkolwiek meta czy pastiszem. Krwawy, brutalny freak-show, który urządza swojemu bohaterowi zaskakuje swoimi rozmiarami i twórczą kreatywnością, jednak samego bohatera autor nigdy nie traktuje jako li-tylko narzędzia tortur. Dbając o obyczajową warstwę swego filmu, dramaturgiczne zaplecze, tylko wzmacnia intensywność z jaką działa na odbiorcę zaprezentowany w filmie koszmar. Warto zobaczyć, niezależnie od święta, bo ten błyskotliwie napisany i wyreżyserowany film to jeden z najlepszych horrorów ostatniego dziesięciolecia.


Do przeczytania również na stronie serwisu Noir Cafe. Zachęcam do lektury - obok mojej piątki zapoznać się tam można również z halloweenowymi typami autorstwa Krzysztofa Ryszarda Wojciechowskiego i Mateusza R. Orzecha.

2 komentarze:

  1. Widziałem tylko Candymana (świetny), i mimo wszystko też zaliczyłbym go do ery VHS. Pamiętam go doskonale, pamiętam też okładkę tejże kasety, na pewno mniej atrakcyjną niż plakat przedstawiony tutaj.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, "Candyman" zdecydowanie zalicza się do ery VHS. To był duży przebój wypożyczalni kaset wideo swego czasu. Wypożyczałem z pięć razy.

      Usuń