"Something in the Air" (AKA "After May") z zeszłego roku. Kolejny, po "Carlosie", film Oliviera Assayasa opowiadający o antykulturowej rewolcie lat 70. Ukazanej tym razem nie od strony lewicowego terroryzmu, a wchodzącej w dorosłość francuskiej, inteligenckiej młodzieży, przez co mniej efektowny niż poprzedni, stonowany w dawkowaniu fabularnych atrakcji, ale ponownie doskonały jako portret pewnego czasu/pewnych nastrojów. Assayas jest drobiazgowy w detalach i naturalny w stylu (wspaniale przejrzyste zdjęcia Érica Gautiera - to jeden z najładniej sfotografowanych filmów, jakie widziałem w tym roku); jak w "Carlosie", stawia przede wszystkim na wygrywanie klimatu epoki, jej języka, jej gęstości - wychodząc w tym niejako od niej samej, bez ferowania wyroków, o które łatwo zwłaszcza z czasem. Plan pierwszy należy w "Something in the Air" do perspektywy polityczno-historycznej, ale reżyser nie czyni jej kluczową, tzn. nie stawia ponad inne, bardziej jednostkowe, przez co całość sprawdza się również jako film o wybojach młodości po prostu. Wiarygodny, przenikliwy i mam wrażenie, że również, bardzo osobisty.
"Parents" Boba Balabana z 89. Spore zaskoczenie. Od dawna przewijał mi się ten tytuł przed oczami przy okazji kolejnych wynajdowanych w sieci horrorowych zestawień i omówień, ale zwykle ignorowałem ze względu na klasyfikowanie go jako comedy/horror, co niekoniecznie jest moim ulubionym filmowym daniem. Tymczasem taka z "Parents" komedia, jak, nie przymierzając, z "Blue Velvet". Historia kilkuletniego chłopca, który podejrzewa swoich rodziców o kanibalizm, bywa na pewno groteskowa - w upiorny sposób i klasyczną już drogą zestawienia ze sobą drastycznego tematu i słodyczy amerykańskich przedmieść lat 50. Daleko jej jednak do luzu; jest poważna, mroczna i oniryczna. W subiektywnej optyce wyobcowanego bohatera, bliska często konwencji koszmaru sennego: z fabularnymi i stylistycznymi chwytami podważającymi wiarygodność przedstawianych wydarzeń i domysłów, ale nigdy do tego stopnia, aby dać pewność, osłabić napięcie. Sugestywne. I, mimo że znalazłoby się na pewno kilka jakoś tam podobnych w stylu, dziecięcych horrorów - zaskakująco osobne w całokształcie. Widać, że Bob Balaban dobrze przemyślał, co za historię chce opowiedzieć, i jak to zrobić (a dzieciak w głównej roli, znakomity).
"Szkarłatna
ulica" Fritza Langa z 45. Jest w tym cudacznym czarnym moralitecie coś z
wyrafinowanego kiczu. Fabularne przerysowania, jak pojawiający się po latach, uważany za zmarłego, pierwszy mąż, który wyskakuje niczym z
kapelusza - w idealnym momencie (i dla podkreślenia efektu w łachmanach i
z opaską na oku); rysowani grupą krechą, ale mistrzowską ręką,
bohaterowie: za bardzo zepsuci albo za bardzo
naiwni; wszechobecna ironia; wreszcie: mocna zmiana tonacji w drugiej
części, gdy - wcześniej bliski komediowego - ton filmu przekreślony
zostaje sceną morderstwa, i dziś przeszywającą. "Szkarłatna ulica" jest
kolejną, po o rok wcześniejszej "Kobiecie w oknie", wariacją Langa na
spopularyzowany bodajże "Błękitnym aniołem" von Sternberga temat, w myśl
którego już dawno niemłody i od zawsze nieatrakcyjny stateczny pan
kuszony i zwodzony jest przez podejrzaną piękność. Nawet odtwórcy
głównych ról są ci sami. Tyle że tym razem obecny w poprzednim filmie, a
ułatwiający mnożenie atrakcji, cudzysłów snu, ustępuje miejsca co
jedynie tradycyjnemu cudzysłowowi kina - z którym Lang pozwala sobie
nawet na więcej. Jego twórczy ekscentryzm wybrzmiewa tu i odważniej i
pełniej, a sam film bliższy jest w swojej rezolutności gatunkowym
osobliwościom w rodzaju "Nocy myśliwego" Laughtona, niż klasycznemu kinu
noir pierwszej połowy lat 40.
"Muzyka przypadku" Philipa Haasa z 93. Adaptacja powieści Paula Austera. Po raz pierwszy widziałem ten film w telewizyjnej dwójce kilkanaście lat temu. Okazał się być jednym z tych, które oglądane bez żadnych oczekiwań zaskakują do tego stopnia, że pamięta się o nich już zawsze. Odświeżony po latach wciąż robi wrażenie. Wyróżnia się i nieoczywistą, intrygującą fabułą i atmosferą. Sprowadzając rzecz do kluczowego ogółu to, jak w tytule, film o - niekoniecznie pomyślnej - roli przypadku, tyle że bez obyczajowych farmazonów i tego pseudo-metafizycznego pitu-pitu, które w zeszłej dekadzie zdominowały i całkowicie zinfantylizowały kino podejmujące ten temat. Za to z narastającym klimatem osaczenia i bezsilności; budzącym emocje/sprzeciw ze strony oglądającego, bo w swoich podstawach tyleż narzuconym, co absurdalnym - tak w potocznym, jak w bardziej złożonym tego słowa znaczeniu. Posiłkując się, dla większej jasności, porównaniem: jeśli zawiązanie akcji, z przybierającą zaskakujący obrót pokerową rozgrywką, jest tutaj jak z wczesnego kryminału Davida Mameta, to jej rozwinięcie, gdy przegrani stają się marionetkami w rękach wygranych, przywodzi na myśl twórczość Kafki.
"The Bad Seed" Mervyna LeRoya z 56. Zaskakująco śmiały jak na czas, w którym powstał, film o matce odkrywającej, że jej małoletnia córka jest zimnokrwistą morderczynią. Oparty na powieści Williama Marcha, a dokładnie jej teatralnej przeróbce, i z obsadą, która wcześniej sprawdziła się w swoich rolach na scenicznych deskach, jest mocno przerysowany pod względem aktorstwa, jest niejednokrotnie histeryczny w podawanym dialogu, a przy tym tak bardzo w nim opisowy, że gdyby zamknąć oczy sprawdziłby się również jako słuchowisko radiowe. Ale robi duże wrażenie. Upiorne jest już opowiedzenie tej historii w poniekąd klasycznie naiwnej manierze amerykańskiego kina rodzinnego lat 50., i wynikająca stąd pewna infantylność w obrazowaniu świata przedstawionego. A nadekspresyjna przesada, kiczowatość części scen, jak i kilku formalnych zabiegów tylko dwuznaczności filmu potęgują. Paradoksalnie, najdobitniej w tych momentach, gdy twórcy bojąc się może posunąć za daleko (albo nie mogąc tego zrobić) sami próbują złagodzić jego oddziaływanie, co przy takim temacie prowadzi do rozwiązań cokolwiek absurdalnych. Trącących fałszem zwłaszcza w niedorzecznym finale, a jeszcze bardziej, w tyleż idiotycznym co niesmacznym, zachowawczym postscriptum do filmu. I jak często w podobnych przypadkach, trudno rozstrzygnąć na ile kicz danych scen jest zamierzony, na ile przypadkowy, ale całości robi on wyłącznie dobrze. Kończyłem oglądać ze szczęką na podłodze. Polecam zwłaszcza miłośnikom filmowych osobliwości. Aczkolwiek nie tylko im.
"Żony ze Stepford" Bryana Forbesa, z 75. Niezły film, choć nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału. Jest za bardzo nieokreślony, niezdecydowany. Jest trochę dreszczowcem z elementami sci-fi, trochę gorzką, społeczną satyrą, dramatem i alegoryczną obyczajową historią (z całą pewnością nie jest jednak komedią, jak jego remake z 2004), ale właściwie niczym do końca. Najbardziej szkoda, że nie jest w większym stopniu paranoiczny. Nie znam powieści Iry Levina, której jest adaptacją, ale już film pokazuje, że poszedł on za ciosem i napisał ją w myśl podobnego wzoru co "Dziecko Rosemary". Młoda kobieta po przeprowadzce do nowego miejsca, zaczyna podejrzewać, że lokalni mężczyźni w jakiś sposób przekształcają swoje partnerki w całkowicie podporządkowane sobie, głupie androidy, które "wyglądają równie dobrze, jak gotują". Co ciekawe - i co na plus - nawet bardziej niż krytyką seksizmu i męskiego szowinizmu, twórcy zainteresowani są czysto metaforycznym wydźwiękiem tej historii, w myśl którego przemiany bohaterek w pozbawione charakteru, atrakcyjne kury domowe są rezultatem zachowawczego dążenia do ciepełka społecznej stabilizacji, odbywającej się kosztem rezygnacji z jeszcze młodzieńczego, własnego "ja". Momenty, w których ten aspekt "Żon..." dochodzi do głosu, należą do zdecydowanie najbardziej wyrazistych, najlepszych w filmie. A doskonała finałowa scena ma w sobie moc "Świtu żywych trupów" Romero.
"Matewan" Johna Saylesa, z 87. Podpisana przez jednego z najważniejszych reżyserów amerykańskiego kina niezależnego, opowieść o mającym swe miejsce w miasteczku Matewan w Zachodniej Virginii, w 1920 r., brutalnym konflikcie między właścicielami kopalni, a lokalnymi górnikami. Historyczne kino faktu, ale też filmowa ballada o zapisanej w pamięci - i poprzez nią odtwarzaną - przeszłości. Sayles, jak nigdy, nieco idealizuje swoich bohaterów (negatywnych demonizuje), tym samym również czas i miejsce, o których opowiada, ale nie kryje tego. Co jest ładną cechą już całej jego twórczości, perspektywa grupowa jest u niego tak samo ważna jak jednostkowa, przy tym zawsze wydaje się stać blisko swoich postaci, być jednym z nich. Jest trochę jak przyzwoity człowiek, który robi znakomite filmy o przyzwoitych ludziach, jakkolwiek bym tu nie upraszczał. W "Matewan" działa to wyjątkowo mocno. Być może właśnie przez fakt poszerzenia tej historii o uniwersalne elementy - ballady, wciąż żywego mitu. Do tego to może jego najbardziej efektowny obraz: niemal (?) epicki, niemal (?) western. Wybitnie sfotografowany przez Haskella Wexlera, od stóp do głów przesiąknięty amerykańskim folklorem, bardzo egzotyczny, ale i bardzo atrakcyjny.
"Lina" Richarda Tuggle, z 84. Kiedy lata temu, w telewizyjnym cyklu Kino Nocne, widziałem ten dobry, duszny thriller po raz pierwszy, nie podobał mi się. Z tych samych powodów za sprawą których dziś podoba się bardzo. Jest dwuznaczny w portrecie bohatera kreowanego przez Eastwooda, który pozornie gra w "Linie" podobną postać co najczęściej w tamtym okresie swojej kariery. Jest twardym, raczej małomównym gliną na tropie seryjnego mordercy i gwałciciela. Tyle że w przeciwieństwie do Harry'ego Callahana, Wes Block ma skazy i słabości z tych, które wzorcowemu bohaterowi kina sensacyjnego niekoniecznie przystoją, bo związane z samotnością i, nazwijmy to, seksualną rozwiązłością na granicy perwersji. Co zresztą przyciąga do niego psychopatycznego mordercę, którego na ulicach i w burdelach Nowego Orleanu, tropi. Z drugiej strony - dla kontrastu, choć to bardziej złożone - gra tu Eastwood ojca samotnie wychowującego dwie córki, i gra go z dużym wyczuciem - z delikatnością podobnie niespotykaną we wcześniejszych filmowych wcieleniach, w czym pewnie nie bez wpływu fakt, że starszą z nich gra rzeczywista córka aktora. W rezultacie, to jedna z jego najciekawiej zniuansowanych, najlepszych ról, w jednym z najbardziej niedocenionych filmów, w jakich zagrał.
Po latach, "W przebraniu mordercy" Briana De Palmy, z 80. Hitchcock razy pięć. Jego tematy, z "Psychozą" na czele, ale bardziej, mocniej i wulgarniej. Film tak samo stylowy, jak perwersyjny; bawiący się tą perwersyjnością, w wyrafinowany sposób fetyszyzujący ją. Zaczyna się od sceny z nagą Angie Dickinson pod prysznicem, od masturbacji i seksualnej fantazji przechodzącej w grozę rodem ze slashera, i cały jest trochę jak taka fantazja ze slashera; voyerystyczna, wyuzdana, ale też seksistowska i niepoprawna politycznie (dziś nikt by już czegoś takiego nie nakręcił). Wplecione w fabułę sceny snów, długie, pełne napięcia, nawet kulminacyjne, nie pełnią w niej zwyczajowej roli atrakcyjnego dodatku, ale mają dokładnie taki sam status, jak sceny rozgrywające się na jawie, które równie dobrze mogłyby okazać się śnione. Jest w tym pewnego rodzaju dystansowanie się do przedstawianych wydarzeń, akcentowanie ich fikcji, dosyć typowe dla hitchcockowych thrillerów De Palmy (najdosadniej zaznaczone w finale "Świadka mimo woli"), ale dotykające też sedna tego kina, czerpiącego siłę przede wszystkim ze swego ostentacyjnego eskapizmu, filmowości, naddatku stylu.
Znakomity "Długi tydzień w Parkman" Vincente'a Minnelli z 58. Raz, że wywodząca się z powieści Jamesa Jonesa historia jest przejmująca, często przy tym zaskakująco surowa, gorzka, i że jest z dużym wyczuciem zagrana przez Franka Sinatrę i Shirley MacLaine. Dwa, że Minnelli osiąga realizacyjną perfekcję w wykorzystaniu dobrodziejstw szerokiego ekranu. Unika zbliżeń nawet w scenach intymnych. Opowiada planami pełnymi i ogólnymi - praktycznie w każdym kadrze, w tle, zawsze coś się dzieje, nawet jeśli nie ma tam niczego żywego. Z jednej strony owocuje to wylewającym się z ekranu wizualnym bogactwem, już zwłaszcza w godnym Hitchcocka, mistrzowsko zainscenizowanym, dynamicznym finale, rozgrywającym się w tłumie, w nocnej scenerii wesołego miasteczka. Z drugiej - jest w tej szerokoformatowej drobiazgowości ciekawa próba wiernego oddania obrazu rzeczywistości. Filmowy realizm rozumiany jeszcze zupełnie inaczej niż we współczesnym kinie, bo dziś nikt już z takim rozmachem nie nakręciłby niełatwego w odbiorze psychologicznego dramatu o samotności. W tym wszystkim, wizualność filmu stanowi mocne dopełnienie jego dramaturgi: zagęszczający emocje obraz nieustannie przypomina i podkreśla tu, tak specyfikę miejsca, w którym znajdują się bohaterowie, jak i ich role w nim.
"Miejsce pod słońcem" George'a Stevensa z 51. Arcydzieło amerykańskiego melodramatu lat 50. (i wszystkich innych). Właściwa gatunkowi, obecna zwłaszcza w ścieżce dźwiękowej, szlachetna wzniosłość w przedstawianiu uczuć bohaterów idzie tu pod rękę z naturalnością, z jaką odtwórcy głównych ról kreują swoje role - w takiej dawce rzadko spotykanej nawet u najlepszych. Oboje, i Montgomery Clift i zjawiskowa Elizabeth Taylor są doskonali. Przebijająca z ich postaci, ich wspólnych scen, delikatność, wybrzmiewa tym silniej, że fabuła filmu Stevensa, będącego adaptacją "Tragedii amerykańskiej" Theodore'a Dreisera (bezpośrednio nawiązywał do niej Woody Allen w swoim cynicznym "Match Point" z 2005), wychodzi daleko poza konwencję i wzory klasycznego melodramatu. Źródło konfliktu jest bardziej niejednoznaczne, niż standardowe różnice klasowe, rasowe czy społeczny oportunizm, przez co nacisk na psychologiczne niuanse jest większy, a tematyczny ciężar filmu wymaga w mierzeniu nieco bardziej złożonej miary, niż tej, powiedzmy, czysto gatunkowej. Ideał.
"Chaos" Hideo Nakaty z 2000. Wciąż bardzo dobry, a nawet jeszcze lepszy, niż gdy oglądałem przed laty po raz pierwszy. Z pięknie poprowadzoną narracją, która przez większość seansu przemiennie, i niemal równomiernie, płynie w dwóch kierunkach - w przód i w tył, a każda kolejna część filmu (których cezurą są czasowe przeskoki) zmienia, często diametralnie, znaczenie części wcześniejszych. Wbrew tytułowi, i poniekąd strukturze - a'la labirynt kłamstw, całość jest przejrzysta i przede wszystkim konsekwentna. Kolejne fabularne twisty krok po kroku przybliżają widza do tej jednej, najważniejszej prawdy o bohaterach i w gruncie rzeczy daleko im do charakterystycznej dla filmów o oszustach efektownej zabawy w zmyłki. Jak na obraz ze sporą ilością atrakcji, film jest zresztą wyjątkowo stonowany - w tempie, w dialogu. Jest przygaszony, jakby martwy w zdjęciach i duszny w atmosferze, na co niemały wpływ ma spowijający całość klimat gorącego lata w mieście. A także - a zwłaszcza! - nieustannie obecne erotyczne napięcie, istniejące między parą obcych sobie bohaterów. Plus doskonała jako femme fatale, bardzo zmysłowa Miki Nakatani i ścieżka dźwiękowa Kenjiego Kawai w najlepszej formie.
"Center
Stage" Stanleya Kwana, z 92. Oryginalny, biograficzny film o Ruan
Ling-yu, tragicznie zmarłej chińskiej gwieździe filmowej z lat 30., w
którym w fabułę wplecione zostają już nie tylko nagrania archiwalne i
wypowiedzi świadków przedstawianych wydarzeń, ale też fragmenty
dotyczące jego realizacji; taki "making of" istniejący jako nieodłączna
część skończonego dzieła. Co jest śmiałym i dosyć
ryzykownym zabiegiem, ale co w tym przypadku okazuje się być o tyle
trafione, że głównym tematem obrazu Kwana jest tak sam akt aktorstwa (i,
pośrednio, gwiazdorstwa), jak i nieustanne przenikanie się odgrywanego z
rzeczywiście przeżywanym. I który obok tego, że jest wolną od
biograficznego sentymentalizmu historią tej konkretnej bohaterki,
pięknie zagranej przez Maggie Cheung, to jest też trochę esejem o kinie,
każdym, ale najbardziej tym minionym. Tu - często już nieistniejącym,
bo większość produkcji, na których planie rozgrywa się akcja, nie
zachowała się do dziś. I jest to bardzo wzruszające, zrobione z pasją,
doskonałe technicznie. W mojej opinii - na granicy arcydzieła.
Z pierwszego seansu "Say Anything" Camerona Crowe'a z 89, dawno temu - jak jeszcze byłem w wieku zbliżonym do wieku bohaterów filmu - najlepiej zapamiętałem scenę miłosną. Nie dlatego, że była odważna (bo nie była), albo np. zabawna, ale dlatego, że miała swoje miejsce na tylnym siedzeniu samochodu, i fakt ten w żadnym stopniu nie był postrzegany, ani nacechowany negatywnie (albo np. zabawnie); nie dotyczyła też ona jakichś mniej ważnych postaci drugiego planu, ale dwojga tych kluczowych, i - dla pełni smaku - została zainicjowana przez dziewczynę. Była tym samym pierwszą (przynajmniej znaną mi) i chyba wciąż jedyną w kinie młodzieżowym, naprawdę ładną sceną miłosną rozgrywającą się na tylnym siedzeniu samochodu. Wracając do debiutu Crowe'a po latach, tylko się przekonałem, że w całości jest równie wdzięczny, co ten jeden jego fragment. I to na podobnej zasadzie. Zdecydowanie bardziej unaturalnia to, co dla konwencji (zwłaszcza ejtisowego) teenage love story charakterystyczne, niż ją ślepo powiela. Jest - trochę jak wczesne kino Linklatera, za wskazaniem na "Dazed and Confused" - szczery, szczerością młodego reżysera, a przy tym nieinfantylny, i niejajcarski, w podejściu do tematu młodości. Luźnym, nierzadko na poły komediowym, a jednak w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że Crowe'a naprawdę obchodzi to, o czym i ci, o których opowiada. Jest bystry, ujmujący, i w pełni zasłużył na renomę, jaką się (tam gdzie jest znany) cieszy.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNiezły combos.
OdpowiedzUsuńJohn Sayles jest w "Matewan" jak kuzyn Peckinpaha. Kuzyn pacyfista. Tam, gdzie Peckinpah wali w ryj, tam Sayles nadstawia drugi policzek. Rzecz bardzo westernowa i bardzo fajna, ale najlepszy i tak jest plakat..
"Parents" i "Linę" dopisuję do listy.
Sporo fajnych tytułów. Na początek rozejrzę się za "Parents".
OdpowiedzUsuńKilka widziałem, kilku nie. Dodam tylko że to właśnie z "Say Anything" pochodzi jedna z moich ulubionych scen filmowych. John Cusack z magnetofonem, z In Your Eyes płynącym prosto z serca. Niczym serenada u XVI-wiecznego kochanka. Instrumenty się zmieniają, uczucia nigdy. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńLubię tą scenę, sama w sobie jest małym klasykiem amerykańskiego kina lat 80. A i z czasem, przez ten magnetofon, zyskała jeszcze na nostalgicznym wdzięku.
UsuńI ja pozdrawiam.
Sporo tytułów, niestety widziałem tylko dwa: "Linę" i "W przebraniu mordercy", i to dość dawno temu, pamiętam niewiele, więc chętnie bym sobie przypomniał te produkcje. Hitchcockowski De Palma jest super - niedawno widziałem "Siostry", bez dwóch zdań rewelacja! Niedawno oglądałem również "Kobietę w oknie" Langa, bardzo dobry film noir z psychoanalizą, wkrótce postaram się także o tę "Szkarłatną ulicę". Zainteresowałeś mnie również filmem "Bad Seed" Le Roya. No i "Miejsce pod słońcem" też chyba warto znać, chociaż przyznam że inny film z Cliftem i Taylor, "Raintree County", nie przypadł mi do gustu.
OdpowiedzUsuńI "Matewan" Saylesa też koniecznie muszę zobaczyć.
UsuńTeż mi się "Siostry" De Palmy spodobały, i też obejrzałem niedawno, tzn. w tym roku. Obok znakomitej "Obsesji" był to jedyny thriller De Palmy, którego nie znałem wcześniej.
Usuń"Raintree County" akurat nie widziałem, ale ten film w ogóle był chyba mniejszą lub większą porażką, ciężko trafić na pochlebne opinie o nim. "Miejsce pod słońcem" zdecydowanie warto znać.