Bardzo lubię filmową twórczość Davida Mameta, ale z "Oleanną" zwlekłem długo, obawiając się zbyt daleko posuniętego teatru w kinie; to adaptacja jego własnej sztuki, powstałej dwa lata wcześniej. Trzy akty - trzy spotkania - i rozpisana na 90 minut rozmowa dwojga osób, profesora college'u i jego studentki, oskarżającej go o molestowanie seksualne... Ale to doskonały film. Bardzo naturalny w dialogu i portrecie bohaterów, również miejsca akcji, dwuznaczny i gęsty w konflikcie, który przedstawia. Świat filmów Mameta - tych wpisanych w konwencję kina sensacyjnego/kryminału/noir - podszyty jest zawsze kłamstwem, wszystkich i bez zahamowań: nieustanną, cyniczną grą interesów, która w swoich rozmiarach zbliża się czasem do wizji niemal kafkowskiego absurdu (może najdobitniej przedstawione jest to w "Hiszpańskim więźniu" z 97). Z "Oleanną" jest podobnie, zwłaszcza w konkluzjach, jednak od innej już, bardziej kontrowersyjnej strony: z dużym naciskiem na zagadnienia związane z wojną płci, oraz z jeszcze większą niż zwykle rolą tekstu. Absolutnie fascynującego, bo będącego tu podstawowym narzędziem za pomocą niedoskonałości i niejednoznaczności którego manipuluje się w faktami; w imię cynicznej gry. I nawet nie potrzeba do tego większej błyskotliwości, wystarczy odpowiednio dwuznaczny kontekst, nierówny (nieważne, że uzasadniony) podział społecznych ról dwojga antagonistów i diabeł zwany polityczną poprawnością.
Geniusz Mameta polega tu jednak nie tyle na przekonującym sportretowaniu jednostkowej sytuacji, w której sama podatność słów (ale również zachowań i gestów) na dwuznaczność, interpretacje i nadinterpretacje, zostaje wykorzystana i zwrócona przeciw drugiej osobie, co – dużo bardzie ogólnie – na zburzeniu iluzji bezpieczeństwa, którą obecny w słowach - w języku - obraz rzeczywistości, wydaje się gwarantować (w sposób tak naturalny, że nawet się o tym nie myśli). Coś jakby wziąć ideę z "Dwunastu gniewnych ludzi" i sportretować ją wspak. Dialektyka w imię sprawiedliwości, która u Lumeta przywracała porządek i równowagę, tu, pozostając na służbie interesowności, prowadzi do coraz większego chaosu - poznawczego i amoralnego.
Głupio mi pisać że uwielbiam filmy. zarówno wyreżyserowane przez Mameta, jak i te do których napisał scenariusz. Głupio mi to pisać, bo tak rzadko miałem okazję z nim obcować. Mój pierwszy z nim kontakt to wspominany tutaj "Hiszpański więzień". Genialny film. Pamiętam jak siedziałem, i oglądałem z jedną podniesioną i jedną opuszczoną brwią :) Taki to to film. No i pamiętam moje "wow" gdy zobaczyłem jak Steve'a Martina w takiej roli (którego bardzo lubię, i chciałbym żeby częściej jego menadżer kierował go w stronę takich produkcji). O "Oleannie" nie słyszałem do dzisiaj :). Mam sporo zaległości u Mameta. Postaram się je nadrobić do 30 listopada, żeby zdążyć i zrobić pełny post z mojego cyklu "solenizanci" :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń