środa, 5 marca 2014

mini-recenzje (6)

"Star 80" Boba Fosse'a z 83. Dwie dekady temu głośny, wzbudzający spore kontrowersje film, dziś już nieco zapomniany, niesłusznie, bo to wciąż pierwszorzędne kino o dużej sile oddziaływania. Oparta na faktach historia modelki Playboya, Dorothy Startton, zamordowanej w 1980 przez swojego męża Paula Snidera; tu, w znakomitej roli Erica Robertsa - zakompleksionego, sfrustrowanego macho o wrażliwości alfonsa, co do którego Fosse nie ma wątpliwości, że był on tragicznym produktem obyczajowości swoich czasów. Jego film to zrobiony na gorąco, bez demagogii, a jednak przenikliwie krytyczny portret tego - przypadającego na przełom lat 70/80, zachłystującego się swoją swobodą - momentu w historii amerykańskiej kultury, gdy pornografia, ta lekka i ta ciężka, stawała się modnym, przynoszącym zysk towarem. Pod tym względem ciekawe uzupełnienie dla filmów takich jak "Boogie Nights" Andersona (1997), dokumentu "Głęboko w gardle" Bailey'a i Barbato (2005), czy nawet "Hardcore" Schradera (1979). Ale też przejmujący dramat tej konkretnej dziewczyny; niełatwy w śledzeniu, zwłaszcza w znakomicie wyreżyserowanych, intensywnych finałowych partiach. Mocne.


"The Wanderers" Philipa Kaufmana, z 79. Osadzony w latach 60. w nowojorskim Bronxie, ze względu na tematykę, koncentrującą się wokół młodzieżowych gangów, często zestawiany z "The Warriors" Waltera Hilla z tego samego roku (mimo różnic gatunkowych, nie bez słuszności). To komediodramat, na przemian lekki, bo nostalgicznie młodzieżowy, i dotkliwy, bo bez złudzeń, co do tego, co ma bohaterom do zaoferowania rzeczywistość i środowisko, w którym żyją. Dwie bardzo dobrze sfilmowane, śmiałe, zaskakująco odmienne od dominującej, nostalgicznej tonacji filmu, sceny przemocy - realne, ale rozgrywające się jakby w transie, niemal oniryczne. Dużo, z pietyzmem przedstawianego, lokalnego kolorytu, mniejszości etnicznych i rasowych, więc i konfliktów; naturalny rytm filmu, bez wyodrębnionego wątku przewodniego, ale z wszystkim co najważniejsze po drodze; dialogi, gdy trzeba bardzo dowcipne, gdy trzeba nie; rock'n'rollowa ścieżka dźwiękowa, śliczna Karen Allen. Gorzki posmak na koniec. Z satysfakcją.


"Light Sleeper", piękny film Paula Schradera z 92. To trochę sensacyjna opowieść, której bohaterem jest narkotykowy diler na życiowym zakręcie, trochę bardziej - wyrastający z napisanego przez Schradera "Taksówkarza" - nocny, wielkomiejski film o samotności. Kino nastroju, w kreśleniu którego kluczową rolę odgrywa skomponowana i wyśpiewana przez Michaela Beena ścieżka dźwiękowa. Na tyle ważna w konstrukcji filmu, że całość ogląda się niemal jak szereg nastrojowych, filmowo-muzycznych scen przeplatanych bardziej tradycyjnie przedstawioną akcją. Realistyczną, ale ponieważ pozostającą na służbie atmosfery - nie bez kilku ekscentrycznych rysów. Samotność, narkomani, nadzieja i subtelne nawiązania do zagadnienia Boskiej łaski; tak w tekstach Beena, jak w przejmującym finale, bliźniaczo podobnym do zakończenia innego znakomitego filmu Schradera, o jedenaście lat starszego "Amerykańskiego żigolaka". (nawiasem, oba zakończenia są ukłonem w kierunku ostatniej sceny "Kieszonkowca" Roberta Bressona, który z kolei odwoływał się do jednego z kluczowych fragmentów "Zbrodni i kary" Dostojewskiego).


"Fair Game" Maria Andreacchio z 86. Rape and revenge z australijskiego nurtu Ozploitation. Młoda kobieta pada ofiarą trzech kłusowników-degeneratów, którzy najpierw się z nią brutalnie "droczą", potem upokarzają i krzywdzą, a na koniec doświadczają jej zemsty. Oni wyrażają sobą chaos i cywilizacyjną destrukcję (dosłownie - demolują jej farmę), ona jest po stronie natury (i tak np. opiekuje się osieroconym za sprawą ich działań małym kangurkiem...) więc zemsta jest słuszna podwójnie. Lekko byłem zawiedziony, że całość bez charakterystycznej dla australijskiego kina duszności, wyrastającej z zawsze trochę niepokojącego/nieprzejednanego obrazu przestrzeni, w której umiejscowiona jest akcja. Ale za to z aż zaskakująco dużą dynamiką i jednym mocnym, już kultowo przegiętym fragmentem. Poza którym film Andreacchio nie jest ani specjalnie drastyczny, ani seksistowski. Do bardziej znanych przedstawicieli gatunku, takich jak "Pluję na twój grób" (1978) czy "Thriller. A Cruel Picture" (1974), bardzo mu w tym względzie daleko, co zresztą potrafi obrócić na swoją korzyść. To zgrabne i w gruncie rzeczy bezpretensjonalne kino survivalowej akcji dla dorosłych i w miarę zdystansowanych. Porządna robota. Tylko muzykę ma nie najlepszą.


"Impuls" Grahama Bakera z 84. Bardzo dobry horror z w miarę znajomym punktem wyjścia, przywodzącym na myśl choćby "The Crazies" Romero (amerykańskie miasteczko, którego mieszkańcy z jakichś powodów zaczynają zachowywać się niewłaściwie: agresywnie, autodestrukcyjnie...), ale z większym naciskiem na psychologię - spod znaku: to, co tłumione wychodzi na wierzch - niż gatunkową makabrę, przez co zdecydowanie bardziej creepy i disturbing niż hardcore i bloody. Zaskoczył mnie, bo nie spodziewałem się tak sugestywnego i wcale ciężkiego w klimacie filmu po amerykańskim horrorze głównego nurtu pierwszej połowy lat 80., gdy królowały zdecydowanie bardziej rozrywkowe, młodzieżowe filmy gatunku. Być może dlatego nie zyskał większej popularności i dziś jest zapomniany. Warto wygrzebać. 



"The Ugly" nowozelandzki horror z 97., w reżyserii Scotta Reynoldsa. Po równo składa się z dwóch części: tej rozgrywającej się w czasie teraźniejszym, w której kobieca bohaterka, psychiatra, rozmawia z przebywającym w więziennym zakładzie seryjnym mordercą; i tej retrospekcyjnej - obrazującej jego opowieść. Ponieważ możliwość manipulacji, jakiej on ją poddaje, od początku jest tutaj wyraźnie sygnalizowana, ogląda się film Reynoldsa trochę jak horrorowy odpowiednik "Podejrzanych" Singera. Zakończenie jest zresztą nie mniej zaskakujące, chociaż w tym przypadku za sprawą innego rodzaju rewelacji. Całość bardzo dobrze sfilmowana, jest stylowo obskurna w scenografii i ciężka, a z czasem też coraz bardziej oniryczna w atmosferze. To ostatnie, w dużej mierze za sprawą chorej perspektywy bohatera (np. krew jego ofiar ma zawsze czarny kolor, gęsta, wygląda jak błoto), którą po części przyjmuje również obiektywne oko kamery. Od pierwszych minut filmu niemal cały obraz świata przedstawionego (zakład psychiatryczny, jego personel...) Reynolds kreuje w nieco skrzywionych barwach; początkowo wydaje się, że ekscentrycznych jedynie dla zasady, ale nabierających na znaczeniu i oddziaływaniu, gdy fabuła się krystalizuje.


"Osaczona" Ridleya Scotta z 87. Jeden z niżej cenionych filmów Scotta, chociaż akurat nie przeze mnie. Lubiłem, gdy widziałem po raz pierwszy i drugi, lubię i dziś. Jest trochę nierówny w sposobie w jaki łączy neo-noirowy thriller z wcale subtelnym melodramatem, a w finale nawet idiotyczny (morderca chcąc dostać w swoje ręce jedynego zeznającego przeciw niemu świadka... bierze zakładników), ale nadrabia zdjęciami Stevena Postera, rolą i urodą Mimi Rogers, stylem w ogóle. To bardziej kino atmosfery, niż intrygi, bardzo nowojorskie, nocne i nastrojowe, jak już sam tytuł wzięty z popularnego jazzowego standardu, który nie bez przyczyny można tu usłyszeć w kilku wersjach. Bo też to trochę taki filmowy odpowiednik sentymentalnego smooth jazzowego szlagieru. Tyle że z kilkoma gatunkowymi atrakcjami, a do tego zrealizowany przez niekoniecznie sentymentalnego twórcę. Co owocuje, bo film jest oszczędny i nierozmydlony w swoim liryzmie. Wbrew temu co twierdzą malkontenci, naprawdę niezły. "Bodyguard" lat 80. Lepszy od tego z 90. 


Po raz drugi "Pokojówka" z 60., doskonały koreański dreszczowiec w reżyserii Kim Ki-younga. Już zapomniałem jak piękny stylistycznie, a przy tym intensywny, okrutny, perwersyjny, ale i - na swój szczególny sposób - zabawny jest to film. Historia tytułowej pokojówki, najpierw uwodzącej pana domu, a następnie psychicznie terroryzującej go i jego rodzinę, spowita jest grubą warstwą niesubtelnego, konserwatywnego moralitetu, który - mimo że wprowadza pewien element umowności, dystansu - paradoksalnie, gdy przychodzi do ostatecznych morałów, tylko potęguje mocno dwuznaczny wydźwięk filmu. Na podstawowym poziomie to - powiedzmy że - klasyczny thriller o niszczącej rodzinne gniazdko zepsutej kobiecie, swego rodzaju prekursor thrillerów erotycznych w rodzaju "Trującego bluszczu" czy "Fatalnego zauroczenia". Ale już na poziomie bardziej ukrytym, to szyderczy portret klasy próżniaczej, niemal bez oporu godzącej się na kolejne krzywdy i upokorzenia w obawie przed utratą swojej społecznej pozycji. O tyle przewrotny i cyniczny, że - w przeciwieństwie do niezłego remake'u "Pokojówki" z 2010 - przedstawiony nie tylko z ich perspektywy, ale i z sympatią po ich stronie.

2 komentarze:

  1. Widziałam "The ugly", poniewaz tak mi sie spodobal inny film tego samego rezysera tj. "Gdy zjawia sie obcy" (jest swietny, obejrzyj sam) i mowiac szczerze mam mieszane uczucia co do "The ugly", dlatego z czystej ciekawosci przeczytalam jak go odbierasz. Dla mnie cos pomiedzy dziwnym a strasznym, i do tego jeszcze obskurny jak piszesz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widziałem "Gdy zjawią się obcy", pełna zgoda - świetny film, i też z jego powodu sięgnąłem po "The Ugly". Jak dla mnie bardzo ok., ale jest specyficzny, rozumiem, że można mieć mieszane odczucia.

      Usuń