Nieprzychylnie przyjęty w momencie premiery, zarówno przez widzów, jak krytykę, dziś wydaje się być odbierany już lepiej, jednak to wciąż mocno niedoceniany, w moim odczuciu - wybitny film. Znakomite postscriptum do serialu, jego uzupełnienie, ale również powrót do tego, co stanowiło o sile i wyjątkowości "Miasteczka Twin Peaks", a co z czasem - w drugiej połowie drugiego sezonu - zostało bądź porzucone, bądź zmarnowane. W zbiorowej, nostalgicznej pamięci kultowego serialu Lyncha i Frosta, nie pamięta się już tego dobrze, ale późniejsze odcinki "Twin Peaks" nie należały do mistrzowskich. Częściowo za sprawą, wymuszonego przez producentów, przedwczesnego rozwiązania zagadki śmierci Laury Palmer, częściowo z powodu (niecałkowitego oczywiście) odsunięcia się Lyncha od projektu, zajętego w tym czasie realizacją "Dzikości serca". Pozbawiony większej kontroli i zaangażowania z jego strony serial przekształcił się po trosze we własną parodię. Wciąż był osobny, miał momenty, ale zgubił niepokój, a w swojej ekscentryczności zrobił się zbyt komediowy i niegroźny - jak oswojony dziwoląg. W nowych pomysłach coraz częściej prowadził do postmodernistycznego nie wiadomo gdzie i po co, i z rozczarowującą dowolnością obchodził się z bohaterami i ich coraz to mniej konsekwentnymi wyborami.
Powtarzając niedawno cały serial, ukłucie największego niedosytu - w tej drugiej jego części - czułem zwykle w chwili pojawienia się napisów końcowych, niezmiennie na tle zdjęcia Laury Palmer i w dźwiękowym towarzystwie pięknego Laura's Theme Badalamentiego. W najgorszych momentach późnego "Miasteczka Twin Peaks" – gdy scenarzyści pisali tak, jakby chcieli mieć i Twin Peaks i swój własny Przystanek Alaska – ta Laura z zakończenia jawiła się jak utracona dusza serialu. Przypominała o tym, co było a uleciało - o tajemnicy, oraz drugim fabularnym rdzeniu całości: niewinności osaczanej przez świat zbrodni i mroku, a reprezentowanej tak przez tytułowe miejsce akcji, jak i poszczególnych bohaterów serialu.
Tak jak późniejsze filmy Lyncha - "Mulholland Drive", "Zagubiona autostrada" i "Inland Empire" stanowią coś na kształt [wyśnionej] trylogii, tak "Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną" wraz z "Blue Velvet" i "Dzikością serca" układają się w trylogię, której tematem przewodnim jest młodość spotykająca świat zła i perwersji. W "Miasteczku Twin Peaks" młodość postrzegana w ten sposób, z oczywistych względów tylko pośrednio (choć wciąż w kluczowym stopniu) wiązała się z nieobecną już Laurą. Bezpośrednio reprezentowali ją inni nastoletni bohaterowie: Audrey, Donna, James, Maddy... W "Ogniu krocz ze mną" jest to już w pierwszej kolejności Laura; i w natężeniu większym niż ktokolwiek z uprzednich bohaterek i bohaterów kina Lyncha. Laura nie tyle doświadcza ciemnej strony i narażona jest przez nią na niebezpieczeństwo - jak Jeffrey i Sandy w "Blue Velvet", i jak Sailor i Lula w "Dzikości serca" - co już jest przez nią pożarta. Jej los jest przesądzony.
Zagadnienia takie jak niewinność, pisana przez duże N, i zło przez duże Z, to oczywiście czyste archetypy. Rzeczy, które przy okazji odnaleźć można prawie wszędzie i u wszystkich, ale siła Lyncha zawsze polegała na opowiadaniu dosadnym, ożywianiu i nasycaniu archetypowego emocją. Chętnie stosowana przez niego surrealistyczna poetyka snu - obok tego, że nakierowana jest na konkretną tajemniczość, ukryte sensy do odnalezienia - traktowana jest jako wartość sama w sobie. Coś, co pozwala dotrzeć do sedna emocji - strachu, koszmaru, miłości, dobra i zła; zobaczyć je w pełnej ich okazałości i w jaskrawych kolorach. Jak w śnie, albo jak w baśni - a każdy z tych trzech filmów ma w sobie coś z inicjacyjnej baśni: drugą stronę lustra, anioły i demony, czarownicę i dobrą wróżkę.
Filmy Lyncha, w których na przemian czerpie on z różnych poetyk – od horroru, przez kino noir, po melodramat; w których naturalne nieustannie spotyka się nadnaturalnym, a logika obrazu pełni ważniejszą rolę, niż jakakolwiek inna - są trochę jak spektakle. Opowieści, które są czymś więcej niż tylko opowieściami: w których przedstawienie liczy się tak samo jak przedstawiane. Na swój sposób uwidacznia się to wyraźnie na przykładzie roli, jaką pełni w nich scena jako taka, tzn. rozumiana jako miejsce, w którym przedstawienie się odbywa. Sceny pojawiają się u Lyncha wielokrotnie i z oczywistych względów zwykle związane są z jakimś fragmentem muzycznym. Tak jest w "Głowie do wycierania" i w "Mulholland Drive" w klubie Silencio; w "Blue Velvet", gdy Dorothy śpiewa tytułową piosenkę (ale też w doskonałej sekwencji z Frankiem i Benem z In Dreams Orbisona); i w "Dzikości serca"... W "Miasteczku Twin Peaks" powracały momenty - zawsze w jakimś stopniu kulminacyjne, zwiastujące przyszłe wydarzenia - rozgrywające się w klubie, na scenie którego śpiewała (wyglądająca jak przybysz z innego świata) Julee Cruise... W "Ogniu krocz ze mną" również jest taka sekwencja, jedna z najpiękniejszych w filmie i w twórczości Lyncha w ogóle. Ale w uniwersum Twin Peaks, scena silnie związana jest też z Czerwonym Pokojem; znajdującym się Po Drugiej Stronie, za czerwoną kotarą - tak jakby w istocie był on tyleż sceną, co i miejscem za kulisami tej, która stanowi tło akcji i postrzegana jest jako rzeczywistość.
W odróżnieniu do serialu, niewiele jest w "Ogniu krocz ze mną" elementów pociesznie ekscentrycznych, komediowych, nie ma zastępcy szeryfa Andy'ego Brennana, roztrzepanej Lucy Moran i jednookiej Nadine. Jest cały mrok Twin Peaks, Leland Palmer i Bob, świat Laury - osaczonej przez zło, zawieszonej między dążeniem do autodestrukcji, a wciąż trzymającą ją przy życiu miłością innych i do innych.
Jednym z bardziej chybionych, a najczęstszych zarzutów, jakie czyniono pod adresem "Ogniu krocz ze mną" było oskarżanie autora o brak nowych pomysłów i cyniczne wykorzystywanie popularności serialu. Retrospekcyjny charakter całości podobnej krytyce sprzyjał (pozornie) tym bardziej, że pełnometrażowy film jest nie tylko powrotem do uniwersum Twin Peaks, ale też do wydarzeń w sporej mierze już znanych, stopniowo odkrywanych w pierwszej połowie serialu. Pomijając powierzchowność podobnych opinii - które zwykle pojawiają się na długo przed premierą i już zostają - jest w nich obojętność i bezduszność, które z drugiej strony są ostatnim, co można zarzucić samemu filmowi. "Ogniu krocz ze mną" jest jak horror zrobiony z potrzeby serca. Lynch powraca tak do świata, który zna, czuje i rozumie, jak nikt inny, jak i do wyraźnie nieobojętnych mu bohaterów. Przede wszystkim tej najważniejszej, jednocześnie nieobecnej i wszechobecnej w serialu, ale dopiero w tu, w doskonałej kreacji Sheryl Lee – prawdziwie przejmującej i pełnokrwistej.
Punkt wyjścia "Ogniu krocz ze mną", fakt, że los Laury jest znany, wydaje się być w pierwszej chwili bardzo okrutny – fabuła koncentruje się w końcu na zbliżaniu się do tego, co nieuniknione, a w międzyczasie obserwowaniu rosnącego cierpienia i bezsilności bohaterki. Ale gdy już po scenie zabójstwa, w pięknym, oczyszczającym epilogu (rozgrywającym się w Czerwonym Pokoju, w obecności agenta Coopera, Laury i objawiającego się jej anioła), na jej twarzy pojawia się uśmiech - tak wielki, że wydaje się, że jeszcze trochę i zabraknie dla niego miejsca - to działa to tak, jakby cały film nie tylko prowadził do -, ale też powstał dla tego jednego, kojącego obrazu.
Wspaniała rzecz. Muzycznie wg mnie nawet wyżej niż serial, główny temat przebija całe "Falling" swoją gęstością i niewypowiedzianym smutkiem.
OdpowiedzUsuńScena z nagle pojawiającym się Davidem Bowie wskazującym na Coopera "Who do you think this is there?" i późniejsze wizje spotkania demonów siedzi mi w głowie do dziś. Szkoda, że nie zostało to pociągnięte nieco bardziej.
Dla wielu jednak ten obraz jest kiczowaty. Taki urok Lyncha.