poniedziałek, 25 maja 2015

3x spaghetti

Na blogu Kinomisja, w zbiorowym teście o ulubionych spaghetti westernach (nie wyreżyserowanych przez Sergia Leone) piszę o niniejszych trzech a pozostali autorzy o osiemnastu kolejnych. Całość: tutaj.  

1. Cemetery Without Crosses, reż. Robert Hossein (Une Corde, un Colt, 1969)

Zrealizowany w koprodukcji francusko-włoskiej film Roberta Hosseina, dedykowany zaprzyjaźnionemu z reżyserem Sergiowi Leone (i z gościnnie wyreżyserowaną przez niego kilkuminutową sceną), z jednej strony zanurzony jest w poetyce spaghetti westernu po szyję, z drugiej – mocno naznaczony wywodzącym się z innej tradycji, a przy tym bardzo autorskim stylem Hosseina i charakterystyczną dla jego kina melancholią. W punkcie wyjścia to klasyczna dla całego gatunku historia konfliktu i zemsty, z nie mniej klasycznie pomyślanym typem głównego bohatera: milczącego i sprawnego rewolwerowca. Ale historia umiejscowiona już w brudnym świecie, w którym fatalizm zajął miejsce gatunkowego romantyzmu. Na poziomie kolejnym to melodramat, w którym w jednej z najlepszych scen filmu bohaterowie, mężczyzna i kobieta, stoją naprzeciw siebie, na środku wymarłego miasteczka, tak jak w westernach stoją rewolwerowcy na chwilę przed naciśnięciem na spust – i patrzą na siebie z nie mniejszą intensywnością, choć już zupełnie innego rodzaju. Hossein poniekąd splata tu ze sobą dwie poetyki, przynależne różnym gatunkom, jednak spotykające się w podobnym zamiłowaniu do stylistycznej dosadności (muzyki, znaczących pauz, spojrzeń i zbliżeń…), wygrywanej w "Cmentarzu bez krzyży" tym lepiej, że idącej w parze z powściągliwym w całokształcie tonem filmu, w którym więcej się milczy, niż mówi, dłużej czeka, niż działa. I w którym – i to również jest bardziej z melodramatu, niż z westernu – to nie męscy protagoniści, ale postać pełnokrwistej kobiecej bohaterki, doskonale zagranej przez Michèle Mercier, liczy się tu najbardziej, dostaje najwięcej ekranowego czasu i wzbudza największe zainteresowanie.

2. Człowiek, duma i zemsta, reż. Luigi Bazzoni (L’uomo, l’orgoglio, la vendetta, 1967) 

Jedna z licznych filmowych adaptacji noweli Prospera Mérimée "Carmen". Tym razem w kostiumie spaghetti westernu. Skrojonym elegancko i – mimo, że rozsławiona operą Bizeta historia obsesyjnej miłości, która prowadzi do zatracenia się i zbrodni, niekoniecznie pokrywa się z tym, czym spaghetti western na ogół jest – bez szwów i tego zgrzytu adaptacyjnego fałszu pojawiającego się zawsze wówczas, gdy twórcy dają się zwieść tzw. uniwersalności historii. Podobnie jak "Cmentarz bez krzyży", "Człowiek, duma i zemsta" to film, który jednocześnie czerpie z gatunkowej ikonografii i śmiało poza nią wychodzi. W stylu mniej tu obrazowej przesady, w narracji więcej sugestywności, z czasem tylko przybywającej (w znakomicie sfotografowanej, rozgrywającej się w górskiej scenerii, drugiej połowie, w swoim gorzkim, fatalistycznym tonie, film Bazzoniego przypomina wcześniejszy o dwa lata amerykański "W poszukiwaniu zemsty" Montego Hellmana). W głównych męskich rolach reżyser obsadził dwie gwiazdy gatunku, Franco Nero i Klausa Kinskiego. I o ile ten drugi kreuje antypatyczną postać pozostającą w zgodzie z jego aktorskim emploi, o tyle grany przez Nero Jose ma już z jego sztandarowym Django niewiele wspólnego. Jest trochę jak postać ze spaghetti westernu doświadczająca zupełnie nie spaghetti-westernowych emocji. Ku zgubie swojej i innych.
 
3. Powrót Ringa, reż. Duccio Tessari (Il Ritorno di Ringo, 1965) 

Kontynuacja zrealizowanego w tym samym roku, również przez Tassariego, "Pistoletu dla Ringa", ale w atmosferze diametralnie różna od poprzednika; równie dobrze, jak część druga, sprawdzająca się jako osobna całość. Pierwszy film z Ringo w tytule realizował pewien klasyczny, westernowy schemat w zdecydowanie bardziej beztroski i rozrywkowy – a także nieco prowokacyjny w swojej rezolutności – sposób. Powrót jest inny, poważniejszy i melancholijny, fabularnie jednak również wpisuje się w dobrze znany, w tym przypadku – bardzo odysejowy wzór. Bohater wraca z wojny do domu, w którym wszystko zmieniło się; miasteczko jest na wpół martwe i terroryzowane przez meksykańskich bandziorów, którzy przywłaszczyli sobie jego rodzinną posiadłość, a przekonana o jego śmierci żona pozostaje na ich łasce. Zrezygnowany Ringo początkowo poddaje się, z czasem zyskuje coraz większą motywację, strzela – trafia, przywraca porządek, odzyskuje rodzinę… Film Tassariego nie jest bez wad. Brak w nim ciekawiej zarysowanej postaci antagonisty, co daje się odczuć zwłaszcza w pozbawionym większego napięcia finale, zaś małżonka bohatera jest tak bezbarwna, że niemal przezroczysta. Ale jego siła tkwi w czymś innym. W obrazach. W nastroju pierwszej połowy, gdy wiatr nie przestaje wiać. W muzyce Morricone. W sosie spaghetti, którego smakiem Powrót Ringa doprawiony jest najlepiej w momentach, gdy akcja zatrzymuje się i daje wybrzmieć patosowi chwili: gdy Ringo odwiedza grób rodziców; gdy ujawnia się żonie (niejedyny fragment "Powrotu Ringa" zacytowany przez Tarantino w bliźniaczej scenie jego "Django"), lub gdy pierwszy raz widzi na oczy swoją córkę, co muzyka akcentuje doniosłością godną "Odysei Kosmicznej". Kino pięknej przesady. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz