czwartek, 24 stycznia 2019

Requiem for a Vampire, reż. Jean Rollin (1971)

Dwie młode dziewczyny w strojach klaunów i mężczyzna uciekają przed kimś samochodem, jest strzelanina, mężczyzna ginie, dziewczyny ukrywają się w lesie, potem na cmentarzu, trafiają do zamku, a w zamku jak w tytule.

W jednej ze scen bohaterka, uciekając przed zagrożeniem, wpada do świeżego grobu. Zagrożeniem okazują się grabarze: nie dostrzegają leżącej w dole, nieprzytomnej dziewczyny i zaczynają zakopywać - i grób i ją. Przypomina się inny film reżysera, "The Iron Rose" z 1973, w którym para kochanków wybiera się na spacer po cmentarzu i już na zawsze gubi.

Ale filmy Rollina niezmiennie przypominają filmy Rollina. Atrakcyjne kobiety, roznegliżowane lub roznegliżowane i skrępowane, w łóżkowych pieszczotach lub w lochu na zamku, koniecznie - widmo śmierci, wampiry, krzyże, cmentarna melancholia, żywe trupy i trupie czaszki obok twarzy klaunów, plaża, szum morza... A jeśli, jak w "Ustach we krwi" z 1975, ktoś idzie do kina, to na inny film Rollina.    

Erotyczna, seksistowska estetyka i poniekąd ją uszlachetniająca fantasmagoryczna poetyka snu – wszechobecna, odczuwalna w stopniu dużym i większym. Do tego liryzm, osobliwy, nekrofilski, jednak czuć, że szczery. Często smutek, w który również nie wątpię ("Usta we krwi" i  "The Night of the Hunted" z 1980 to bardzo piękne sny), a kiedy indziej – jak w "Requiem for a Vampire" - wrażenie, że całość to tylko i aż świadoma siebie igraszka, jak karnawałowa zabawa w przebierańców, w wampiry i dziewice. Kino jako ludyczny spektakl dla dorosłych reżyserowany przez chorego na memento mori sowizdrzała. Też dobrze. 









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz