Wróciłem do "Uprowadzonej Alice Creed", zaskoczony, bo zapamiętałem inaczej, jak wiele jest w tym filmie surowości i brudu, żeby nie powiedzieć – plugawości, takich rodem z obskurnych eksploatacji lat 70. Na starcie dwaj mężczyźni, młodszy i starszy, porywają dla okupu młodą kobietę, a później okazuje się, że wszyscy są tu z kimś związani, on z nią, on z nim. Kochają, a przynajmniej zapewniają, planują przyszłość, ale uczuciowa retoryka jest częścią gry, dla niej o życie, dla nich – o okup, dominację; trochę jak u Mameta, tyle że w dalece bardziej nieprzyjemnym, wulgarnym ujęciu. U Blakesona kłamstwo idzie w parze z fizyczną przemocą, nie tą szybką, gatunkowo stylizowaną przez co umowną, ale przemocą będącą zniewoleniem i upodleniem ciała. Po akcie agresji przychodzi miłosna deklaracja, może zbliżenie, a potem znowu agresja. Drapieżni bohaterowie niewątpliwie coś czują, ale coś niczego nie rozgrzesza. Powraca w filmie motyw ekskrementów: ona przed tym młodszym udaje, że nie może zrobić, ten młodszy przed tym starszym, że zrobił, ten starszy nie ufa i próbuje wywąchać. Gówna jest tu w dialogach trochę mniej niż miłości, ale w ustach męskich bohaterów jedno i drugie waży ostatecznie tyle samo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz