Wróciłem z przyjemnością. Jasne, nie aż tak dobry jak poprzednicy, ton trochę inny – mniej ciała i masochistycznych perwersji niż u Barkera, mniej też baśniowości udanie podkręconej w wyreżyserowanym przez Tony'ego Randela drugim filmie serii, ale Anthony Hickox, w pierwszych latach swojej reżyserskiej aktywności, też potrafił. Jego "Hellraiser" jest jak jego Pinhead - bardziej kuglarski. W poprzednich filmach, gdy był na drugim planie, Pinhead epatował mrocznym dostojeństwem. Był jak surowy król. Pojawiał się, nie dyskutował, wymierzał karę. Tym razem gra pierwsze złe skrzypce i jest zaskakująco wygadany, a w swoich działaniach skory do upiornych żartów, co zbliża go do błaznującego Freddiego Krugera. Poniekąd również do tytułowego bohatera kolejnego, zarazem najlepszego filmu Hickoxa - "Warlock: The Armageddon" (1993). Jak w "Koszmarach..." i drugim "Warlocku", sporo w "Hell on Earth" sadystycznej kreatywności na granicy surrealizmu czy już nawet poza nią. Sporo też niezłego stylu, dobrze grana przez Terry Farrell budząca sympatię bohaterka, więcej miasta niż poprzednio, nowa dekada i sny zamiast piekielnych labiryntów, w czym także znać inspiracje serią z ulicy Wiązów. VHS-owe lata 90 na poziomie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz