wtorek, 19 marca 2019

No Name on the Bullet reż. Jack Arnold (1959)

Punkt wyjścia trochę jak z klasycznego westernu o tajemniczym przybyszu, czyli zgodnie z oczekiwaniami, ale też trochę jak z "Wizyty starszej pani" wg Durrenmatta. Przybyszem jest John Gant, słynny z nazwiska płatny zabójca, którego pojawienie się w miasteczku Lordsburg budzi popłoch wśród mieszkańców - tą czy inną drogą uwikłanych w wewnętrzne konflikty, niepewnych więc czy to nie ich imię nie zostało wymienione w tytule. Samo Lordsburg jest tak bardzo westernowo typowe, że, w dobry sposób, odrobinę za bardzo. Jak fantazja na temat Dzikiego Zachodu z serialu "Westworld", w czym znać gatunkową esencję, ale też wrażenie przesady (tyleż lekkiej co nieustannej), podszczypującej świat przedstawiony od środka - w sposób charakterystyczny dla co bardziej świadomego i ironicznego kina lat 50. (melodramaty Douglasa Sirka, kino Samuela Fullera i Nicholasa Raya...). Nietypowy jest też bohater, budzący przekorną sympatię chociaż przecież negatywny, dynamiczny w swojej dwuznaczności i tajemnicy, bo optyka z jaką obrazuje go Arnold stale się zmienia. Małomówny, pewny siebie Gant w pierwszej części filmu wydaje się postacią przypadkową, niczym z komedii omyłek na serio, w drugiej nabiera cech niemal metafizycznych; ze swoim pozytywnym antagonistą, miejscowym doktorem, tym najrozsądniejszym w miasteczku, rozgrywa partię szachów, jak - dwa lata wcześniej - śmierć w filmie Bergmana.     



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz