wtorek, 29 września 2020

Alone, reż. John Hyams (2020)

W zestawieniu z najgłośniejszym filmem Hyamsa, zarazem jednym z najoryginalniejszych B-klasowców dekady, jakim dość niespodziewanie okazał się "Uniwersalny żołnierz. Dzień odrodzenia" (2012), "Alone" to kino powściągliwe, a nawet intymne, taką nieoczywistą intymnością survivalowego thrillera, w którym kamera na moment nie odstępuje intensywnie obecnej bohaterki - przytłoczonej osobistą tragedią, sterroryzowanej przez porywacza, przed którym ucieka w las. Oboje, ona i on, są na pierwszy i drugi rzut oka zwyczajni, jak ludzie mijani na stacji benzynowej, i z obojga droga i las wyciągają coś jeszcze, z niego wilka, z niej siłę, o którą się wcześniej, w swojej żałobie i samotności, nie podejrzewała. Opowiedziane jest to prosto, z imponującą precyzją. W niepodkręconych konwencją i filtrem obrazach jest barwa i siła natury, trzask, bagno, rwący nurt rzeki; w oszczędnym dialogu naturalność i tajemnica, złowieszczość drapieżcy tak zwyczajna, że aż jakoś nierealna, metafizyczna - tak bliska ziemi, że również trochę piekła. Zaskakuje, że twórca "Dnia odradzenia" zrobił film tak uważny w portrecie bohaterki, dziewczyny z twojego podwórka, której nigdy nie wpycha w rolę kobiecej zabawki w kinie gatunku. Nieseksualizowana, nawet niespecjalnie efektowna, a jednak spektakularna, gdy upieprzona błotem niby wojennymi barwami, staje na otwartym polu do ostatecznej walki ze swoim prześladowcą. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz