wtorek, 14 września 2021

Kino z kasety: Na krawędzi śmierci, reż. Gregory Dark (1988)

 

Wkręciłem się w tym i minionym roku w kolekcjonowanie kaset wideo. Podoba mi się melancholijna idea przygarniania rzeczy z terminem ważności, z kulturowego śmietnika, starzejących się i zapominanych. Pomyślałem o cyklu, w którym pisałbym o cenionych przeze mnie filmach należących do świata VHS-ów – także w tym znaczeniu, że jak dotąd nie zostały wydane na innym nośniku, przynajmniej na ile się orientuję. Premierowo...

W napisach jako reżyser figuruje Gregory Brown – to jeden z pseudonimów Gregory'ego Darka, najlepiej znanego z realizowanych w latach 90. drugoligowych thrillerów erotycznych. Wiedziałem kilka z nich i lubię. To niezupełnie thrillery, za lekkie na thrillery, raczej softcorowe erotyki z wątkiem sensacyjnym. Zwiewne, ironiczne, powiedziałbym też, że idylliczne – z seksualną otwartością jako niezawodnym źródłem spełnienia i porozumienia. Bardzo autorskie i w takim stylu, jakby zrobione przez kogoś, kto wolałby być np. Francuzem.

Dark zaczynał jako twórca filmów pornograficznych; z czasem kręcił również gatunkowe kino przeznaczone bezpośrednio na półki wypożyczalni kaset wideo. Jak "Na krawędzi śmierci": B-klasowe postapo z 1988, kiedy rok 1997 to wciąż nieodległa przyszłość - z epidemią dżumy dziesiątkującą ludzkość i Ameryką podzieloną na strefy wolne od zarażonych i nie wolne.

Punkt wyjścia jest ukradziony z "Ucieczki z Nowego Jorku" Carpentera. Grany przez Wingsa Hausera John Luger podejmuje się odbicia z rąk recydywistów porwanej dziewczyny. Jego zleceniodawcą i pomocnikiem jest Jeffrey Combs, tu w typie gryzipiórkowym/nerwowym, ale, jak to bywa, dowodzącym z czasem swojej odwagi. Przywódcę bandziorów gra z kolei Brion James, zmarły w 1999 niezapomniany odtwórca złych rudych brzydali w gatunkowym kinie lat 80. i 90. James, z twarzy jak klaun ze zdartym makijażem, nieco tu przypomina Leona Kowalskiego, swojego bohatera z "Łowcy androidów" Scotta, jest psychopatycznym villainem, ale ma w sobie coś przejmującego, taką po trosze jokerową, anarchistyczną groteskowość, krzywdę w oczach, straceńczość, która jest jak ognisko filmu, raczej tlące się niż buchające. Wewnątrzekranowe napięcie jest specyficzne, niepełne, jakby podlane i zgaszone rezygnacją umierającego świata; nawet niezarażona dżumą porwana dziewczyna, szybko i właściwie bez oporu, jak w półśnie, przystaje do swoich porywaczy, ocknie się dopiero przy końcu.

Jak refren konsekwentnie wracają obrazy ludzi, którzy, nie mając nic do stracenia, oddają się desperackim rozrywkom – zabawom na podobieństwo samobójczych wyścigów samochodowych z "Ostatniego brzegu" Nevila Shute'a, ale bardziej. Całość rozpoczyna scena makabrycznej gry przy stoliku i alkoholu, coś jakby rosyjskiej ruletki piłą mechaniczną. W jednej z późniejszych barowych sekwencji, wodewilowy spektakl z nieszczęśliwym niemym kupidynem, wymyka się spod kontroli: przymuszona skandowaniem widzów aktorka traci rezon i pali żywcem swojego scenicznego partnera – postapokaliptyczny film akcji przechodzi w upiorny awangardowy performance.


dystrybucja: VISION

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz