wtorek, 5 lipca 2022

 Komando, reż. Mark L. Lester (1985)


Chętnie wracam do tego filmu. W latach podstawówki był wśród oglądanych akcyjniaków jak planeta, wokół której krążyły inne planety, tym najważniejszym. Zatarło się to z czasem, gdy bardziej cieszyłem się z "Terminatora", "Robocopa", mniejszych rzeczy, ale nie zatarło do końca.

Z pierwszych lat na Filmwebie zapamiętam zaskoczenie, gdy, sprawdzając noty wystawione przez znajomych filmowi Lestera, zobaczyłem niemal wyłącznie jedynki. Komando zdecydowanie nie był modny w 2005. Potem był, teraz nie wiem, chociaż znajomi – również ci sami, co poprzednio – nie oceniają już najniżej.

To może najbardziej esencjonalny z filmów akcji lat 80. i nie znam innego, który, tak dobrze jak ten, ukazywałby umięśnione, zahartowane ciało jako swoisty superbohaterski uniform. W przeciwieństwie do współczesnych filmów gatunku – i pewnie bardziej niż którykolwiek z ówczesnych – w "Komando" nie normalizuje się fizyczności bohatera, wręcz odwrotnie: podkreśla i bawi się nią, przedstawiając jako nadwyżkę siły, trochę boską, ale przecież wciąż ludzką: John Matrix wyrywa samochodowe siedzenia, budki telefoniczne, rozrywa kłódki... Pozostając przy superbohaterskich porównaniach: jest Hulkiem w naturalnym rozmiarze i kolorze, ale z tą kluczową różnicą, że w jego działaniach – przy całej brawurze i przesadzie filmu – rzeczywiście czuć opór materii.

Widzę to tak, że dla lat 80. "Komando" był tym, czym "Speed" De Bonta dla lat 90.: wspaniałym filmem akcji, przypominającym, że żywiołem akcji jest zderzanie się ze sobą i przecinanie się kolejnych energii, że kino akcji to ruch, prędkość, masa i tykający zegar. U De Bonta – ale też np. w "Mad Max: Na drodze gniewu" Millera – masa to rozpędzona maszyna kontra to, co na jej drodze, miasto albo pustynia, żywioły natury i człowiek w innej rozpędzonej maszynie kontra czas. W "Komando" masą, "maszyną", jest ciało Schwarzeneggera, które przebija się przez kolejne przeszkody – od startującego samolotu po wyspę z armią uzbrojonych najemników – aby uratować córeczkę, z którą w pierwszych minutach filmu tak ładnie karmił sarenkę w sielankowej scenerii. To w gruncie rzeczy bardzo afirmacyjne, bardzo klasyczne, jak przepisana na lata 80. mitologiczna opowieść o niezwyciężonym Herkulesie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz