poniedziałek, 1 stycznia 2024

Armagedon, reż. James Gray (2022)

 


Oglądając "Armagedon" Jamesa Graya, łatwo pomyśleć o "Fabelmanach" Stevena Spielberga. Oba filmy to osobiste opowieści, których twórcy wracają do lat dzieciństwa i młodości, relacji z najbliższymi i pierwszych artystycznych zrywów i zachwytów. Nie lubię filmu Spielberga, jest zachowawczy i nienaturalny, skromy na niby, napuszony, kokietujący i narcystyczny: każda amatorska próba młodego filmowca Sammy'ego/Stevena niezmiennie witana jest jednomyślnym zachwytem wszystkich zainteresowanych, a siła jej oddziaływania równa się jak nie "Powiększeniu" Michelangela Antonioniego, to "Triumfowi woli" Leni Riefenstahl.

Podobny aplauz dla dziecięcego geniuszu u Graya możliwy jest wyłącznie w świecie fantazji: podczas wizyty w muzeum, poznając twórczość Wasilija Kandinsky'ego, jedenastoletni Paul wyobraża sobie, jak za swoje "malarstwo superbohaterskie" nagrodzony zostaje przez dorosłych i rówieśników. Na jawie chłopiec doświadcza czegoś przeciwnego: dwukrotnie słyszy, że jest powolny i potrzebuje szkoły specjalnej. Za pierwszym razem mówi to dyrektor publicznej szkoły, za drugim Paul podsłuchuje, jak w kłótni z matką wykrzykuje to jego ojciec.
 
Grayowi udaje się w "Armagedonie" coś, czego nie spotyka się często w pokrewnym tematycznie kinie głównego nurtu: nie rezygnując z osobistej i wciąż nostalgicznej poetyki, oddaje samotność dziecięcego bohatera bez głosu i praw, jest czuły i gorzki zarazem. Paul przyjaźni się z Johnnym, ubogim, wychowywanym jedynie przez babcię czarnoskórym chłopcem doświadczającym rasistowskich uprzedzeń również ze strony szkolnych pedagogów. Kłopoty, w które wpadną koledzy, dla pozbawionego przywilejów Johnny'ego skończą się zdecydowanie gorzej niż dla Paula – w tym twardo stąpającym po ziemi filmie wyczuwa się to od początku: szczególnego rodzaju zagrożenie, niepokój obecny w nieprzyjaznym, obcym miejscu, smutek i trud przedzierania się przez wciąż stawiającą opór, wciąż niesprawiedliwą rzeczywistość.
 
W jednej ze scen Paul dostaje lanie od ojca, scena jest jednocześnie zwyczajna i porażająca – nawet nie dlatego, że rodzicielska przemoc jest w niej tak namacalna, ale że namacalny jest, po pierwsze, paniczny strach dzieciaka, po drugie, wściekłość ojca. A jednak grany przez Jeremy'ego Stronga Irving Graff nie jest domowym tyranem, jest niesprawiedliwy i nieidealny, jak często rodzice, ale nie ma wątpliwości, że przecież stara się, jak może.
 
Jak w najlepszych opowieściach o trudach dzieciństwa, w "Dalekich głosach, spokojnym życiu" Terence'a Daviesa albo "Moim pieskim życiu" Lasse Hallströma, dobre i bolesne nieustannie przecina się, współistnieje. Paul nie ma wielu praw, ale to nie znaczy, że nie jest kochany. Jego samego poznajemy w szkolnej ławce i na korytarzu jako raczej osamotnionego i nieśmiałego dzieciaka, by niedługo później, w przestrzeni domowej, zobaczyć, jak złośliwy wręcz wredny potrafi być dla matki i ojca. Rodzina Graffów, dotkliwie doświadczona antysemityzmem, wydaje się postępowa, już na pewno we własnych oczach, a jednak kilkakrotnie słyszymy, jak jej członkom przytrafiają się rasistowskie komentarze przy dobrze zastawionym stole.
 
Tak w filmie Graya, jak Spielberga, pojawia się scena, w której dziecięcy bohater idzie z rodzicami/z rodziną do kina. Fabelmanowie oglądają "Największe widowisko świata" Cecila B. DeMille'a, Graffowie "Szeregowiec Benjamin" Howarda Zieffa. U Spielberga to sekwencja rozpoczynająca film: rodzice małego Sammy'ego/Stevena przygotowują go na seans jak na komunię świętą, a on sam, zafascynowany ujrzanym na ekranie obrazem wykolejającego się pociągu, obsesyjnie do niego powraca – i w tym właśnie miejscu "zaczyna się" jako przyszły reżyserski wizjoner, mistrz kina. U Graya inaczej: po wyjściu z seansu Graffowie rozbawieni i zadowoleni komentują film, grany przez Anthony'ego Hopkinsa dziadek chwali rolę Goldie Hawn, ale chwilę później skarży się na ból, czym wzbudza niepokój u wszystkich wokół – i właśnie to, nie kinowy seans, okazje się w scenie najważniejsze. Co pokaże druga połowa filmu: opowieść o młodym Graffie/młodym Grayu nie polega, jak u Spielberga, na nieustannym stawianiu siebie w centrum, ale przeciwnie – na dojrzewaniu do nie stawiania siebie w centrum.
 
Jest w "Armagedonie" jeden niezwykły – powiedziałbym nawet, że transcendentny – choć niepozorny moment: przez większą część filmu każdą kolejną scenę widzimy z perspektywy Paula, aż do sekwencji, gdy Paul dosłownie wychodzi (aby usłyszeć, jak ojciec wykrzykuje, że jest powolny), a my na chwile poznajemy perspektywę Johnny'ego, jego wspomnienie, które – jak w "Dalekich głosach, spokojnym życiu" Terence'a Daviesa – staje się również wspomnieniem bohatera filmu. To pierwsza, ale nie jedyna w ostatnim akcie krótka scena, gdy perspektywa nie należy do Paula. Bohaterem kolejnej jest ojciec, a ostatniej rodzina Graffów, zgromadzona przed telewizorem i sarkająca na wybranego właśnie na prezydenta Ronalda Reagana – zakończenie nie pozostawia wątpliwości, że świat nie prędko zmieni się na lepsze, ale Paul chyba tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz