Z wysypiska filmów, które mało kogo obchodzą, wybieram dwa. Łączy je zbliżony czas powstania (lata 1989 i 1990), motyw podróży w obcy i niebezpieczny świat, taniec lub muzyka, miłość i melancholia. A właściwie dwie melancholie: ta organicznie wpisana w opowieść, i ta przychodząca z zewnątrz, wraz z czasem, który niszczy wszystko. Pierwszy z nich to "Nagie tango" z 1990. Jedyny film wyreżyserowany przez zmarłego w 2006 Leonarda Schradera, młodszego brata Paula Schradera, wcześniej głównie scenarzystę i współscenarzystę, m.in. wyreżyserowanych przez Paula "Niebieskich kołnierzyków" i "Mishimy", ale też "Pocałunku kobiety-pająka" Hectora Babenki. Ze względy na problemy z prawami autorskimi, "Nagie tango" do dziś dostępne jest wyłącznie na kasetach wideo (ewentualnie na pirackich stronach z trudno dostępnymi tytułami), również w Polsce, gdzie jego dystrybucją zajmowała się firma Eurokadr. Na Allegro kaseta z "Nagim tangiem" chodzi po 20 zł, nikt nie postrzega jej jak białego kruka.
Bohaterką jest grana przez Mathildę May Stephanie, młoda, nieszczęśliwa żona starego, paternalistycznego męża, która podczas rejsu do Buenos Aires pozoruje własną śmierć i przyjmuje tożsamość nieznajomej samobójczyni, polskiej żydówki płynącej do Argentyny w celu zawarcia zaaranżowanego małżeństwa. A na miejscu, już jako Alba, pada ofiarą szajki stręczycieli i zakochuje się w jednym z nich, w Cholo, który sypia z końmi i nikogo nie lubi, tylko siebie i tango.
Chociaż fabuła nawiązuje do rzeczywistych wydarzeń z pierwszych dekad XX wieku: działalności przestępczej organizacji Cwi Migdal, której członkowie zwabili do domów publicznych w Brazylii i Argentynie kilka tysięcy kobiet, głównie polskich i rosyjskich żydówek, "Nagie tango" zdecydowanie bardziej niż w historii, zanurzone jest w kinie. To ponad wszystko spektakl: brutalny pulpowy melodramat – jarmarczny i wysmakowany, niski i wysoki – którego rdzeniem, sercem, nerwem jest tango. Jest w jego temperamencie, gwałtowności, w obrazie miejsca i czasu, w emocjach targających bohaterami: w gorączkowej temperaturze miłości łączącej Stephanie i Cholo, miłości spełniającej się tyleż w tańcu, co w nieustannej walce. On i ona tańczą więc, kochają, zdradzają, krzywdzą, nienawidzą, wciąż kochają i tańczą: na parkiecie, na ulicy, w rzeźni, tańczą, jakby mierzyli się ze sobą lub uprawiali seks. Jedyna w "Nagim tangu" scena seksu, który nie jest gwałtem, ma miejsce na tylnym siedzeniu samochodu – naga bohaterka leży w niej na okruchach szkła, resztkach szyby, w którą chwilę wcześniej strzelali włoscy gangsterzy.
W świecie "Nagiego tanga" wszystko jest bardziej, wszystko jest sceną i może dlatego tak duże wrażenie robią sekwencje rozgrywające się we wnętrzach: nocnych klubów i domu publicznego, chociaż również ulica – zwłaszcza ta portretowana nocą w blasku latarni lub samochodowych reflektorów – przywodzi na myśl scenę lub parkiet. W operowo melodramatycznym finale, gdy bohaterka wybiera i wszyscy giną zabijając się wzajemnie, umierający Cholo ostatnim gestem strzela w oświetlające scenę lampy. Gasi światło. Jest w tym coś prawdziwie spektakularnego. Za jedyne 20 zł na Allegro.
Drugi film to zrealizowane w 1989 "Noce w Tennessee" w reżyserii Nicolasa Gessnera. W przeciwieństwie do poprzednika, nie trafił w Polsce na kasety wideo, nie pojawił się również w ofercie DVD. Mniej wyrafinowany w obrazach niż ten Schradera, wydaje się dziś jeszcze bardziej zapomniany, zakopany, nie do znalezienia nawet na chomiku. Po raz pierwszy widziałem go w wakacje pod koniec lat dziewięćdziesiątych, pojawił się w repertuarze telewizyjnej jedynki, w piątkową noc około 23.00
Bohaterem jest Wolfgang Leighton, specjalizujący się muzycznych kontraktach brytyjski prawnik, który po sfinalizowaniu umowy z, pojawiającym się tu we własnej osobie, Johnnym Cashem, udaje się w kilkudniową podróż po amerykańskim południu i wpada w kłopoty rodem z neo-noirowej opowieści. Zaczyna się, jak często, od femme fatale, potem jakieś zrabowane pieniądze, przestępcy, morderstwo, ucieczka, w której towarzyszką bohatera zostaje czarna nastolatka na gigancie, Minnie. Fabuła zanurza się w gatunku jak jej bohater w nieprzychylnej rzeczywistości, długo jednak nie wiadomo na ile rzeczywiście nieprzychylnej, na ile tylko tak projektowanej przez osaczonego obcym miejscem Wofganga.
Gra go Julian Sands, tragicznie zmarły w styczniu 2023 roku, tu w pierwszych latach aktorskiej kariery (w 1989 roku zagra również tytułowego bohatera "Czarnoksiężnika" Steve'a Minera – swoją może najpopularniejszą rolę). Jego Wolfgang, obiektywnie patrząc, nie jest zbyt sympatyczny, jest trochę snobem i hipokrytą, egoistą, a jednak – częściowo za sprawą swojego zagubienia, częściowo czułej ironii, z jaką jest portretowany – daje się lubić.
Inaczej niż "Nagie tango", film Gessnera wyraźnie dusi się w zamknięciu –
zwłaszcza w drugiej połowie, w pełnych spiętych i nerwowych
mężczyzn wnętrzach komisariatu i aresztu – a oddycha na
zewnątrz, w scenach, w których Wolfgangowi towarzyszy Minnie.
Obrazy drogi, tanich przydrożnych hoteli, barów, lasu i rzeki,
przez którą przeprawiają się oboje są sensualne, chciałoby się
napisać namacalne, czuć ciepło letnich gorących wieczorów i
nocy, wolność, erotyczne napięcie. W jednej ze scen Wolfgang i
Minnie słuchają dobiegających z lasu odgłosów ptaka
przedrzeźniacza i dziewczyna pyta, czy mają coś takiego w Anglii,
to pytanie retoryczne, przedrzeźniacze występują wyłącznie na
terenie Ameryki. W przeciwieństwie do Wolfganga, którego w
początkowej sekwencji widzimy w studiu, a w ostatniej w samolocie,
Minnie, tak na początku, jak na końcu, jest na zewnątrz, w drodze.
Ona chce grać muzykę i pisze teksty, on tylko zarabia na muzyce,
ona czuje, on udaje, ona jest wolna, on niekoniecznie, ale pod
wpływem spotkania dziewczyny coś z tej wolności otwiera się i
przed nim. Nawet jeśli to jakoś banalne, to niewymuszone, jest w
tym szczerość i poezja. Podobnie jak w skomponowanej przez Gabriela
Yareda ścieżce dźwiękowej, tak lirycznej i melancholijnej, że w
pierwszej chwili jakby z innej historii, ale w kolejnej i ostatniej –
w chwili zatrzymanej w czasie, gdy Julian Sands wraca do domu –
dokładnie z tej. Z jednego z tych zapomnianych filmów, które mało
kogo dziś obchodzą.
* tekst napisany gościnnie w 2023 dla Kwadratury Koła, filmoznawczego czasopisma Uniwersytetu Śląskiego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz